Tak sobie myślę, że ostatnie ujęcia filmu (te z dwoma strażnikami), które z pozoru wydają się być
śmieszne, naprawdę były jednymi z najstraszniejszych i najbardziej dających do myślenia. Ich
bohaterowie właśnie skończyli oglądać wielką, ludzką tragedię, a po chwili postanawiają zmienić
program, szukając innej okazji do rozrywki. W tej scenie reżyser ujawnia z jaką lekkością, właściwą
tego typu produkcjom, widzowie traktowali Truman Show. Tym samym widz zaczyna zadawać sobie
pytania: "Gdzie się podziały empatia i inne czysto-ludzkie emocje? Czy ma to odniesienie do
rzeczywistości, do dzisiejszego świata?" Czy Wy również tak to odebraliście?
Mnie w ogóle przeraziło to, że większość ludzi nie widziała w "Truman Show" nic złego (chociaż byli też mądrzejsi, którzy próbowali powiedzieć Trumanowi prawdę). Widzowie, aktorzy, nikt z nich nie był zbulwersowany, oprócz Sylvi! Kij tam, że facet nigdy nie żył w prawdziwym świecie, tylko w Matrixie, z ludźmi, którzy 24/7 przed nim grali, w kopule, gdzie reżyser ma kontrolę nawet nad pogodą. Przecież ci pierwsi mają rozrywkę, a drudzy pracę, więc wszystko jest OK, no nie?
Zresztą, myślę, że już sam początek filmu sugeruje, że coś jest nie tak. Świat Trumana jest zbyt idealny - wszyscy się uśmiechają, słoneczko świeci, kolorowo do porzygu. Nawet nie potrzeba było tych dziwnych wydarzeń - przeciętny, pokopany nieco przez życie widz sam już wie, że to szczęście nie jest naturalne.
Co do widzów - głównymi odbiorcami tego programu byli ludzie przegrani, bez życia osobistego. Strażnicy, staruszki, kelnerki, facet w wannie - byt tych ludzi był porażką, nie mieli przyjaciół, zainteresowań. Ich własne życie było mniej interesujące od starannie zaplanowanego, nudnego, idealnego świata Trumana.