(...) Można tu mówić o klątwie "Krzyku": "Ulice strachu" na gruncie narracyjnym przypominały poniekąd dochodowy horror z 1996 roku, ale wcale nie zostały pomyślane jako rip-off. Były popcornowym straszakiem, w którym atrakcyjni dwudziestolatkowie mordowani są przez pełnego gracji maniaka. Motyw to przewałkowany do granic, ale Craven nie wykupił go przecież na wyłączność. Film nie uchronił się przed niesprawiedliwością: negatywne recenzje do dziś zniekształcają rzeczywistość i mają sugerować, że jest "Urban Legend" projektem nieudolnym, choć to wierutna bzdura. Fabuła obfituje w zawrotne plot twisty, zapewniając prawie sto minut angażującej zabawy. Blanks to natomiast reżyser inteligentny, wiedzący, co ucieszy fanów horroru. Są "Ulice strachu" zarówno świeże, nowoczesne, jak i w pewien sposób nostalgiczne, zbudowane na old-schoolowych konwencjach.
Film ma w ofercie multum niepodważalnych zalet: atrakcyjną grę światłocienia i wysokie walory produkcyjne, gonitwy po opustoszałym kampusie i Tarę Reid wykonującą manewry kaskaderskie, praktycznie wykonany gore i orkiestrowy soundtrack autorstwa Christophera Younga ("Hellraiser", "Koszmar z ulicy Wiązów 2"). Brad Dourif wcielił się tu w budzącego dreszcze jąkałę, lecz tym razem nie dostał nominacji do Oscara. Krytycy byli bezlitośni zarówno dla "Ulic strachu", jak i reżyserowanych przez Blanksa aktorów. Prawda została przekłamana: to bowiem perfekcyjny i przyjemny w odbiorze teen slasher, który wręcz prosi o replay. Przekonajcie się sami, albo film powtarzając, albo oglądając go po raz pierwszy.
Pełna recenzja: #hisnameisdeath