"Upały" nie są zabawną analizą życia rodzinnego i społecznego niczym "American beauty". Film na pewno ciężki, momentami śmieszny (ale to przeważnie gorzki śmiech), znacznie częściej obrzydliwy. Następujące po sobie sceny coraz silniej skłaniają do ucieczki z kinowego fotela.
Idea ukazania współczesnych stosunków społecznych, jacy to jesteśmy wobec siebie paskudni (cytat z filmu), jest ciekawa i jeszcze niewyczerpana, mimo to Seidl potraktował problem przerażająco jednostronnie. Jego ludzie są wyłącznie obrzydliwi, patologicznie oddają się własnym fobiom, sensu szukają - albo chcą go zgubić - w oddawaniu się własnym perwersjom i reklamowaniu produktów w supermarketach; sklepy to świątynie i jedyny element ich krajobrazu. Reżyser przez 121 minut okropnie płaskiej narracji skupia się tylko na negatywnej stronie bohaterów, w kółko podkreśla ich wady, ukazuje kolejne mentalne schorzenia. I być może wywołuje zamierzone wrażenie: film ogląda się z zażenowaniem, bez jakiegokolwiek współczucia. Niemniej w swoim dojmującym realizmie Seidl popełnia jedno poważne przekłamanie, jestem bowiem, może i naiwnym zwolennikiem opinii, iż z tego fałszu, niemożności porozumienia czy wzajemnej agresywności można wydobyć trochę nadziei. Siedl natomiast widzi w ludziach i ich relacjach tylko truciznę... by bardziej szokować?