Lubię znajdować wszystkie smaki w jednym filmie. Na początku film był słodko-gorzki,potem
długo kwaśny a słone były łzy ściekające do ust pomimo zaciśniętych zębów. Muszę dodać,że
potraktowałam seans jako film-niespodziankę,więc kompletnie nie znałam tematyki przez co
(jak podejrzewam) trafił we mnie ze zdwojoną siłą. Urocza muzyka będąca nierozerwalną
częścią filmu swobodnie stawała się częścią narracji ,a na grę aktorów mogłabym patrzeć
godzinami. Pięknie opowiedziana historia(między innymi) o miłości ,pozostawia w widzu
poczucie goryczy,zmieniając się w opowieść o samotności i walce człowieka z otaczającym go
światem i samym sobą,a jak wiadomo są to siły,które niesamowicie trudno jest przezwyciężyć.
Na spotkaniu z Johanem Heldenbergh'iem pewna kobieta powiedziała,że w każdym filmie
stara się znaleźć choć odrobinę pozytywu i jedyna pozytywna rzecz,jaką znalazła w "W Kręgu
miłosci" to fakt,że na szczęście nigdy podobna sytuacja nie dotknęła jej osobiście.Obraz
pozostawił we mnie jednak nutkę nadziei,a może po prostu koniec miał zasugerować widzowi
pewnego rodzaju ukojenie wszystkich emocji z którymi przychodzi się zmierzyć podczas
seansu.
Ładnie napisane;) Do tych czterech smaków (słodyczy było najmniej) dodałbym jeszcze umami (cokolwiek to oznacza;). W każdym razie jakiś wyjątkowy smak. Bo ten film jest zupełnie wyjątkowy...
Jednocześnie warto przestrzec tych którzy lubią kino lekkie, łatwe i przyjemne. Mogą poczuć się zawiedzeni i rozczarowani. To nie jest film w rodzaju "Kick Ass2" ;)
PS "Królowie lata" też jest świetny (choć to całkiem inne kino).