Przebolałem, że Cruise "speaka" zamiast "sprecha", przebolałem nawet jego morde (w sumie jest dośc podobny do granego bohatera), przebolałem że jego Stauffenberg jest wspaniałym, dobrodusznym i wielkim amerykańskim bohaterem (kto zna historię, ten wie, że tak nie było - co zresztą pisali inni już na forum, więc ja nie będę się powtarzać).

Ale nie przeboleję beznajdziejej reżyserii (i to ten sam facet od "Podejrzanych"?), kompletnemu braku napięcia (dopiero już po dokonaniu zamachu dzieje się trochę więcej i mamy trochę napięcia), całkowitemu chłodu emocjonalnemu (bohaterowie są mi obojętni, żaden nie wyzwala w nas jakiejś sympatii czy w ogóle emocji) i tej piekielnej nudy. Pierwsza część filmu to idiotyczna paplanina, przy której chce się spać, a jak powinny wyglądać dialogi, w produkcjach gdzie zajmują one 95% czasu trwania filmu pokazują nam choćby "Gorączka", "Podejrzani", "Siedem" czy serial "24 godziny".

PS. To chyba jedyny film, w kórym Tom Cruise ani razu się nie uśmiechnął.