To nieprzyzwoite: przyznać główną nagrodę, aby następnie bezpośrednio przed premierą w kinach poddać film krytyce odmawiającej mu wszelkich wartości - tak się stało z "Warszawą" i to mnie oburza.
Nie jest tajemnicą, że kino polskie dokonało żywota wraz ze śmiercią Krzysztofa Kieślowskiego.
Co nie oznacza, że nie mogą powstawać obrazy pełne uroku i dobrze jest umieć je dostrzec.
"Warszawa" nie jest pozbawiona dyskretnego wdzięku, dowcipu, jest w niej garść naturalizmów, ciekawe postrzeganie kamerą (m.in. świetnie wykadrowany zjazd po pochyłości z psem i walizką) i o czym nie wolno zapomnieć: film ten przedstawia wielkie oszustwo wpisane w istnienie człowieka - każdy (bądź prawie każdy) z bohaterów tego filmu kłamie. Kłamiemy z lęku, z obawy, cokolwiek pod tymi pojęciami rozumiemy; kłamiemy też niekiedy - ot zwyczajnie - z nawyku. Kłamie nie tylko ćpunka na głodzie... Kłamie sadownik żonie przez telefon, kłamie i subtelna Klara matce dzwoniąc do niej... Kłamie wychowanek sierocińca... Kłamie Wiktoria - osóbka ordynarna - przybierając na kilkanaście godzin postać owieczki itd. itd. Tak funkcjonuje świat. A w świecie tym paraliżuje nas strach. Oswajamy go więc kłamstwem, u innych oczywiście zżymając się na nie. Ot, lichość istnienia.
Pokazana jest jednak równocześnie i uroda tego świata przez zwrócenie uwagi na rzeczy dostrzegane może najmniej: a to zaparowana szyba, a to łzy czy ślad uśmiechu, to znów zagubienie w przestrzeni miejskiej byłego powstańca, nieporadność złodziei kradnących z biedy (oby byli tylko tacy!), malowniczy incydent z Grażyną Szapołowską, czy też niezwykły urok Klary biorący się z czerpania prosto z serca.
Dialogi być może są improwizowane, być może nieco niedorzeczne, ale urokliwe właśnie.
Choćby i takie dialogi, jak w "Warszawie", powitałabym z radością w okrzyczanym "Zmruż oczy" (w którym Sosnowszczak jedynie ratuje stronę dialogową filmu), czy też w odartej z wszelkiego sensu dialogowego "Pornografii" (a jakaż w niej bajeczna obsada przy tym!), w której nic dorzecznego nie zostaje powiedziane. Może tak jest u Gombrowicza (nie wiem). Jednak jeżeli narrator w pewnym momencie stwierdza, że Fryderyk i pani Amelia stworzyli parę, która prowadzi wysublimowane rozmowy niezrozumiałe dla pozostałej części towarzystwa, to siłą rzeczy oczekuję - przynajmniej przy dyskursach tych dwojga - względnego ich poziomu. Przytoczmy ten ich "pogłębiony" dialog (nie odbiegam od tematu - nie zapomniałam, że jestem na stronie "Warszawy" - chcę tylko uzmysłowić pani Kindze Kozakiewicz - autorce recenzji do "Warszawy" - jakie dialogi nie wywołują u krytyków nawet mrugnięcia powieką - bo niby co? Bo reżyser nadto uznany, a na debiutantach można się wyżywać do woli?):
- Pięknie tu, panie Fryderyku, prawda?
- Tak.
- No niech Pan powie: przecież pięknie.
- A pięknie. Tak. Rzeczywiście pięknie.
- Ale Pan to jest ateistą?
- Jestem.
- No, niechże Pan potwierdzi. Jest Pan przecież ateistą.
- Tak, jestem.
I niech mi ktoś wytłumaczy, czemu takie za przeproszeniem bździdło ma służyć! Bełkot i to z ust artystów z wyższej półki.
W "Warszawie" wzruszającym jest, że bohaterowie - mimo że skoncentrowani na sobie, na własnym bólu - mimo to próbują ze sobą rozmawiać. Nie przeoczają siebie.
Powracając jeszcze do wspomnianej wyżej recenzji - "Warszawa" jest jak najbardziej optymistyczna. Każdy z nas nosi w sobie jakąś tragedię; co nie oznacza, że mamy przestać być optymistami. Użyte zaś przez recenzentkę w tym kontekście słowo "nadzieja" jest całkowicie nie przystające. Nadzieja jako taka ma zawsze związek z przyszłością. Z żadnych ust w tym filmie nie padają jednak słowa odnośnie troski o tak zwane jutro. I chwała im za to! Bohaterowie żyją daną im chwilą, podejmują decyzje na dany moment, na teraz. I już to jest niezwykle optymistyczne i w ogóle niezwykłe. Żaden z bohaterów nie przeżywa wyniszczających go rozterek na zaś. Nawet maskujące rzeczywistość kłamstwa wychodzą im gładko i mają im przede wszystkim dać możliwość samostanowienia. Wcale nie są zaniepokojeni (choć zimowa noc za pasem) a w każdym ruchu działają zdecydowanie. Jak powiada Wu Qi w "Sztuce wojennej": NAJGORSZYM NIEBEZPIECZEŃSTWEM JEST LĘK, A NIESZCZĘŚCIA WYNIKAJĄ Z WAHANIA. W Warszawie nie ma osób wahających się. Każda z nich jest na swój sposób odważna i każda z nich odbiera też w tym jednym dniu lekcję pokory. W tym sensie jest to dla każdego z bohaterów filmu bardzo ważny i esencjonalny dzień.
Zdanie "Ja też nie jestem szczęśliwy" nie jest żadnym zwierzeniem. Ot, bardzo pospolita reakcja na ludzką nędzę: "A może myślisz, że ja jestem szczęśliwy?!" Funkcjonuje jako zaklęcie na dodanie otuchy; jest używane również przez osoby, którym szczęście niejednokrotnie sprzyja.
Ponadto w filmie tym wcale nie ma dyskusji. W ogóle cały film jawi się raczej jak migawki z życia miasta. Stąd siłą rzeczy nie może być nawet mowy o szczegółowych dywagacjach. Film mimo przedstawionych dramatów odbierany jest w sposób lekki, absolutnie nie nużący - przybierając jakby lekkości wirujących w powietrzu płatków śniegu.
Garlicki grał ciepło i dowcipnie (trzeba brać poprawkę na wpisaną w tę rolę nieśmiałość w spotkaniu z być może pierwszą w jego życiu kobietą). Świetny (bardzo naturalny) był w swojej pierwszej scenie pracownik salonu samochodowego (kolega Pawła). Ostałowska natomiast? Nie jest prawdziwa. Patrząc na nią nieodmiennie odnoszę wrażenie, jakby proletariat drapował się na arystokrację. Jej wypowiedź natomiast, że to nie jest czas na robienie rzeczy wielkich, jest taką gadką-szmatką, którą odebrałam jak zgrzyt. Czas na robienie rzeczy wielkich, szczególnie przez duże W i duże R, jest zawsze, a nawet jest ich bezwzględna potrzeba. Oczywiście takie sprzeczne samo w sobie dziewczątko jak Wiktoria będzie miało kłopot z dostrzeżeniem tego (świat nie ogranicza się li tylko do Andaluzji...).
Za to żyrafa - która na szczęście nic nie mówi - jest super i pojawia się akurat wtedy, kiedy trzeba, i na sposób, jak trzeba.
Fantastyczny tekst. W dużej mierze zawiera to, co sam chciałbym powiedzieć, a i wiele z tego, na co sam bym pewnie nie wpadł. Zresztą tak jak z odbiorem filmu, podobne odczucia mam co do recenzji filmwebowej. Jest to chyba jakaś współczesna choroba sporego narybku krytyków - wymaganie od kina, żeby tworzyło inną jakość rzeczywistości. Na zachwyt można zasłużyć tylko wtedy, gdy każda postać jest filozofem i poetą. Bezdomny pijak nie ma prawa być po prostu bezdomnym pijakiem - musi czytać wynajdywane po śmietnikach tomiszcza, musi mieć szlachetną przeszłość. Wtedy to "Edi" wyda się prawdziwy i bliski. Takie filmy w naszym polskim światku, a w skali światowej fanaberie Almodovara, są wznoszone pod niebiosa.
Gajewski miał czelność pokazać świat takim, jakim większość ludzi go widzi - i chyba to jest dla niektórych nie do przyjęcia. Co gorsza, odważył się on to zrobić w sposób skłaniający do pewnych refleksji. Do rozważenia kwestii, które w swojej wypowiedzi poruszyłaś. Nie ogranicza się do odtwórczego obrazu rzeczywistości z uwzględnieniem wszelkich patologii - jak Gliński w "Cześć, Tereska". Nie dzieli ludzi na złych i dobrych; nawet w zachowaniach tych najbezwzględniejszych nie sposób nie dostrzec ludzkiej strony. Nie ogranicza się - o, zgrozo - do najniższych warstw społecznych. Daje pełen przekrój społeczeństwa. Oferuje film pełnokrwisty, film ludzki. Film poetycki w swojej prawdziwości i prawdziwy w swoim poetyźmie. Film, który dzieje się dokładnie tu i teraz - i to nie w światku gangsterskich porachunków, czy w postkomunistycznych dzielnicach biedy. A tego przecież nie można mu wybaczyć...
Nie uważam "Warszawy" za film nienaganny. Ale nie o nienaganność chodzi przecież w kinie przede wszystkim, a o oryginalność i atrakcyjność. Fajnie, że są ludzie, którzy jeszcze to rozumieją - jak Ty, czy gdyńskie jury. A od pani Kozakiewicz chciałbym usłyszeć ciekawszą odpowiedź na stwierdzenie "Zostawiłam czapkę w pociągu".
No i na tym skończę. I tak chodziło mi głównie o to, żeby nie ograniczać swojej wypowiedzi do "Zgadzam się z Tobą w 100%".
Pozdrawiam, Pjotrus