Po obejrzeniu "Wikinga", publiczność, która z wielkimi nadziejami oczekiwała na ten film, podzieliła się, jak zauważyłem, na dwie grupy: 1. tych, którzy oczekiwali monumentalnej, spektakularnie nakręconej i widowiskowej sagi o Wikingach i poczuli się rozczarowani; 2. tych, którzy (rzeczywiście lub nie - może tylko ściemniają ;) ) doskonale zdawali sobie sprawę z tego, czego można się spodziewać po scenariuszu bliskim "Hamleta" oraz stylu reżysera Roberta Eggersa.
Ja mam mocno ambiwalentne ;) odczucia po obejrzeniu "The Northman". Nawet biorąc poprawkę na moje wykształcenie (jestem anglistą, więc teoretycznie powinienem się jarać filmem niejako z "automatu"), muszę powiedzieć, że jednak czuję się nieco zrobiony w bambuko. :D Sporo czytałem o filmie przed pójściem do kina, oglądałem trailery, dostępne materiały z produkcji w necie, etc. i... jednak uwierzyłem, że "nawiązania do skandynawskiej legendy, na której oparto Hamleta" będą bardzo "luźne", a sam film wrzuci mnie w fotel swoją epickością i imponującym "full on in yer face". ;) Tymczasem okazało się, że moje oczekiwania były mniej więcej tak słuszne, jak w przypadku "Makbeta" Justina Kurzela z Michaelem Fassbenderem (obsada i aktorstwo znakomite, zdjęcia doskonałe, ale...). Ponieważ ze względu na stan zdrowia i wiek przedemerytalny coraz rzadziej sięgam po wspomagacze doznań wszelakich ;), scena pojedynkujących się z genitaliami na widoku facetów nakręciła mnie tak samo, jak udający jamnika Ethan Hawke i Bjork reklamująca najnowszą kolekcję Tiger of Sweden. ;)
Reasumując, po mocnym "dżoincie" byłbym dużo bardziej na "tak". :)