Kino polskie w ofensywie. Najmocniejszym punktem filmu, poza wyśmienitą rolą Borysa Szyca i Soni Bohosiewicz, są teksty. Mocne, dosadne kwestie. "Kurwy" nie padają tu często, to jest, kurwa, gradobicie "kurew". A ja lubię przeklinanie po polsku (żeby wspomnieć tylko "Psy" czy "Wesele"; to drugie ocenione nawet wyżej niż "Wojna...").
Nie miałem okazji czytać książki (do dziś nawet nie wiedziałem, że to na kanwie powieści) i nieco żałuję. Może kiedyś wezmę się za lekturę.
Najmniej podobały mi się walki: Silny pizgał ludźmi jak piłeczkami tenisowymi, ci po uderzeniu robili cztery salta w powietrzu... Rozumiem, że można to traktować jako część bad tripu, ale mnie ten kicz nie ujął w żaden sposób. Chociaż już na przykład równie kiczowaty pocałunek Silnego z (po prostu) Andżelą na tle ogromnej pełni księżyca przy dobiegającym do ucha wyciu wilków (albo psów) spodobał mi się bardzo (zwłaszcza że chwilę potem poleciała niezła "nuta").
Byłoby wyżej, gdyby nie rozczarowanie końcówką i w konsekwencji dostrzeżenie, że film jest raczej pusty (to zarazem minus, zarazem plus; nie mogę się zdecydować, he, he). Zauważyłem, że ludzie starają się coś z filmu wyciągnąć, ale moim zdaniem to błędne podejście. "Wojna..." to film rozrywkowy, podany w wulgarny sposób, bez żadnych kompromisów, w którym nie wszystko trzyma się kupy, ale tak właśnie miało być! Albo więc wsiadasz na karuzelę i śmiejesz się razem z nami, albo zsiadasz i zastanawiasz się, po co się kręcimy.
Do poszczególnych scen będę wracał wielokrotnie. Jak na razie najbardziej spodobały mi się dwie sceny: Nata szukająca prochów oraz Lewi & Silny kupujący colę. "Chamska" scena, aż mi się pani Agaty żal zrobiło (ale świetnie zagrała przestraszoną kasjerkę, a jak przygryzła wargę to się prawie zakochałem [już nie w grze, ale w samej kobiecie]).
Polecam jak najbardziej. Dla tekstów, tekstów i tekstów. Tak powinna wyglądać odmóżdżająca rozrywka.