Jestem raczej na nie. Postać głównego bohatera mnie denerwowała - infantylny, niedojrzały 50latek. Rozumiem, że dookoła tego kręciła się fabuła filmu, ale patrzenie na niego nie sprawiało mi zbytniej przyjemności. Sporo wątków, które do nikąd nie prowadzą i nie wiadomo po co są. Może chodziło o jakieś impresje, ale Cheyenne drażnił mnie na tyle, że trudno było mi się w te impreje wciągnąć. Zachwyt nad rolą Penn'a jest przesadzony - jedna maniera, jedna mina, jeden ton głosu przez dwie godziny.
Film jest skonstruowany w taki sposób, że przez dłuższy czas nie jest jasne dookoła jakiego konfliktu kręci się fabuła. I w sumie, nie jest to jasne do samego końca, chociaż wszystko wskazuje na to, że chodzi o niewyzwolenie się więzi rodzicielskich. Temat sam w sobie bardzo interesujący, jednak tutaj pokazany powierzchownie i mętnie. Do tego stopnia, że miałem wątpliwość, czy bardziej nie chodziło aby o nudny i infantylny problem odpowiedzialności za swoich fanów, którzy zbyt poważnie zrozumieli kilka ponurych piosenek.