Film Sorrentino to nieco ekscentryczne kino drogi. Parę razy zdarzyło mi się zetknąć z opinią, że sporo tu z ducha dorobku Jarmuscha. Coś jest na rzeczy, choć owo twierdzenie nie jest do końca precyzyjne: Włoch, podobnie jak twórca "Nieustających wakacji", rezygnuje ze spójnej akcji na rzecz barwnych epizodów i wypełnia je różnego rodzaju dziwakami. Tyle, że u Jarmuscha pod pozorem "nie-dziania-się" jest dużo dynamizmu, dialogi się skrzą, podczas gdy w "This must be the place" nastrój jest niezmiennie somnambuliczny, że tak to określę. Opowieść ma dużo wdzięku i bardzo zacną obsadę. Sean Penn jako Cheyenne wymyśla sobie podstarzałą gwiazdę rocka, wypadkową wpływów takich postaci jak Robert Smith, Ozzy Osbourne i... Michael Jackson. Niebezpiecznie przy tym szarżuje i przerysowuje, ale na szczęście udało mu się nie przekroczyć tej cienkiej granicy, która uczyniłaby jego kreację niestrawną. Problem zasadniczy mam za to z celem jaki tej całej eskapadzie przyświeca, a konkretnie: do czego prowadzi odyseja śladem nazistowskiego oprawcy? Moim zdaniem do niczego, i w zasadzie nie przeszkadzałoby mi to zupełnie, gdyby nie fakt, iż w finale twórca stara się nam wmówić, że jest inaczej. Brzmi to fałszywie i w sumie dosyć infantylnie (nie chcę spojlerować, ale tego typu "przemiana" to bujda totalna i mydlenie oczu na zasadzie: chcesz wiedzieć co jest z tobą nie tak? to idź do psychiatry i się go spytaj dlaczego malujesz oczy). Spokojnie można było sobie darować tego typu puenty bez wyobraźni, bo ogólnie rzecz jest przyjemna w odbiorze i, jakby nie patrzeć, budzi sympatię.
Wydaje mi się, że raczej twórca nie wciska nikomu głębi na siłę. To całkiem malowniczy zbiór obrazów, muzyki i do tego ogląda się go miło i trochę dla gry i charakteryzacji Penna.
To, że bohater tropi nazistę, to moim zdaniem tylko pretekst do tego, żeby pokazać, że pewnie każdy może znaleźć swój sens i punkt krytyczny, w którym może zawrócić jeśli czuje taka potrzebę. Dobrze, że wszystko jest przerysowane, to udany zabieg - przynajmniej nie robi się z historii nadmuchany i sztuczny dramat. Dla mnie to groteskowa przypowieść i nie całkiem serio. Oczywiście to może być już dokładanie sensu, którego w filmie nie ma :) Nigdy nie wiadomo, co autor miał na myśli.
Nie wiem, moim zdanie końcówka była nieco dziwna i pozostawia niedosyt. Chayenne moim zdaniem powoli odnajdywał się w swojej podróży i wydaje mi się, że już lepszym zakończeniem byłby powrót do grania czy coś w tym rodzaju. Nie wiem ale jakoś twarz Harvey Milka i typowego Sean'a Penna na koniec mnie rozczarowała. 8/10 a szkoda, bo chciałem dać coś więcej
Przyjdzie mi się zgodzić prawie z pełną opinią, bo i dla mnie film był przyjemnie "rozlazły" i brakowało tylko wyrazistego celu w jakim nieco błazeński(pozytywnie kojarzę błazna-stańczyka) w swych wypowiedziach i poczynaniach, znajdujemy bohatera.
Nie zgodze się jednak z "somnabulicznym"nastrojem, ponieważ tę lukę wypełniają z pozoru zwyczajne obrazy i zdjęcia, nad którymi mozna godzinami się zastanawiać..i co ciekawe..wiele z tych obrazków spokojnie można interpretowac oddzielnie jako samodzielnie egzystujący "miniserial emocji". :) W każdym bądź razie..dla każdego kto lubi Penna pozycja obowiązkowa ;)