Po początkowej fazie która zapowiada dobry film, trąci klimatem o Paraside, nagle, ni z tego ni z owego, jesteśmy wsadzani bez pytania w jakiś chory rollercoaster, wizualną orgię, szybki splot obrazów.
Nie wiemy co się dzieje i dlaczego, ok, będziemy śledzić, ale co to kuźwa jest? Matrix? Raczej pastisz Matrixa, za chwilkę wpadamy w Kung Fu Panda, odkrywamy że film ma filozoficzne przesłania.
Jest totalnie surrealistyczną wizją z odnośnikami do religii wschodu. Na płaszczyźnie materialnej mówi o najbliższych relacjach: mąż-żona, matka-córka, głównym wątkiem jest w nim żal za życiem, tęsknota za tym że nie jest inne. Każdy czasem zadanie sobie pytanie: co by było gdybym z nią został albo nie, co by było gdybym skończył jakąś szkołę, wyjechał itp.
Najgorsze w tym wszystkim, być może dla niektórych najlepszym jest amerykański humor rodem z American Pie, czyli bitwa na dilda jak na miecze albo analne nadziewanie się męskich bohaterów na analne wibratory. No i oczywiście parówkowa miłość lesbijek, totalny absurd w którym ma być metoda.
Po tej żenująco-śmiesznej fazie która ma nas wyluzować, film zamienia się w remix Atlasu Chmur. Robi się smutniej, poważniej, dowiadujemy się co jest w życiu ważne.
PS. Czym był dla Was donut? Czarna dziura? Miejsce gdzie można odejść, w którym nic nie jest już ważne, nic nie ma znaczenia? Brzmiało totalnie pesymistycznie, w pewnym momencie zastanawiasz się czy młoda chce się zabić ale na koniec twórcy filmu tłumaczą że nie chodziło o śmierć tylko niezależność.
Za dużo w nim było chaosu, był momentami męczący a na końcu po prostu banalny. Muzyka powinna go porwać, tak sie też nie stało.