No cóż, wersja angielska była nieco bardziej znośna do oglądania co nie zmienia faktu, że
cała historia to masło maślane bez ładu i składu. Naprawdę, zero pomysłu na scenariusz.
Wszystko kiczowate, przekoloryzowane, zrobione na siłę z dennymi zbiegami okoliczności
oraz wołającym o pomstę do nieba motywem "od zera do bohatera" z cukierkowym
zakończeniem. Scena koncertu zmontowana tak, że się płakać chce. Amatorszczyzna jakich
mało. Jak dla mnie film 3/10. W ogóle nie wart czekania przez te wszystkie lata. Gra
aktorska też nie zachwycała. Jeżeli ktoś zasłużył na jakąkolwiek pochwałę to chyba tylko
Charlie Creed-Miles (filmowy Ian), bo jego kreacja jako jedyna przykuwała uwagę na więcej
niż 10 sekund. No i akcent Barton. Tu mam dylemat - nie wiem czy się śmiać, płakać czy
może chwalić za to, że w tak przekonujący sposób udawała Rosjankę.
Jakby się tak dłużej nad tym zastanowić to przesłanie jest jedno - Nie martw się, możesz
ćpać i balować do woli. Manager t.A.T.u. wychaczy Cię na YouTube, dziewczyny odwiedzą
Twoją kumpelę w areszcie, manager wpłaci kaucję i wszyscy będziecie żyć długo i
szczęśliwie!