Pomimo tradycyjnej wakacyjnej bryndzy kinowej i zalewu blockbusterowej papki, trzeci kwartał tego roku zaowocował obejrzeniem aż trzech tytułów, które najprawdopodobniej znajdą się w moim ścisłym TOP 5 najlepszych tegorocznych filmów. Po wyśmienitym acz nie łatwym w odbiorze „Assassination of Jesse James...” Andrew Dominik serwuje nam kolejny znakomity tytuł, osadzony w brutalnym, zbrodniczym, szorstkim, męskim świecie. Technicznie to perełka tego roku, urzekające jazdy kamery, smakowite kadry, interesujące eksperymenty z nagłośnieniem (świetny pomysł z kilkukrotną zmianą akcentów dźwiękowych podczas sceny fizycznego maltretowania jednego bohatera), a na deser, ze smakiem dobrane piosenki (Johnny Cash to zawsze plus 10 do poziomu kultowości). Aczkolwiek z tym ostatnim różnie bywa, nie wszystkie muzyczne wybory były strzałem w dziesiątkę.
To jednak nie tylko źródło bodźców dla technicznych onanistów. To galeria znakomitych aktorów, którzy pokazują jak wiele można osiągnąć przy wykorzystaniu tak niewielkich aktorskich środków. Najlepiej to widać w pełnej skupienia, wyzbytej szarży, ale jakże magnetyzującej uwagę, kreacji Brada Pitta, który w zasadzie robi za krwiobieg filmu i zapewne zgarnie w tym roku kolejną nominację od wiadomej Akademii. Scenariusz jest konsekwentny, podparty dobrze napisanymi dialogami, z wyczuciem kreślący szarą, ponurą wizję Ameryki czasu kryzysu, w której każdy sobie rzepkę skrobie. Jedyne co niedomaga to chybiona próba komentarzu społecznego. Wciskane na siłę kolejne telewizyjne przemówienia dwóch ostatnich prezydentów, mocno zgrzytają, reżyser niewątpliwie miał ambicje opowiedzenia przy okazji czegoś „ważnego”, ale efekt jest czerstwy, zaburzający klimat i spójność filmu. „Killing them softly” wiele by zyskało na wycięciu z niego Busha i Obamy, aż się prosi, żeby po premierze DVD jakiś domorosły montażysta wypuścił w Internet „poprawioną” wersję.
A polski tytuł nie dość, że jest tragiczny, to jeszcze pasujący do filmu jak pięść do nosa.
podpisuje sie pod tym jedna i polowa drugiej reki :)
rezyserowi mam za zle (tak jak kolega ) to, ze uparl sie, zeby jego film byl "filmem pokolenia". stad to "odzieranie ameryki z szat", oczywiscie przy uzyciu wulgaryzmow, bo inaczej sie nie liczy :)
oprocz tej nachalnej i nuzacej retoryki- film niezly.
Technicznie film rzeczywiscie jest spoko. Fabularnie - baaaardzo cienko. Nie wiem czy dialogi mialy dorownac tarantinowskim ale za cholere to nie wyszlo, wrecz przeciwnie. Dialogi uwazam w tym filmie za wyjatkowo nudne i nadmiernie eksponowane zajmujace pewnie jakies 80% filmu. Nawet Pitt tutaj nie pomogl chociaz role mial niezla. Scena maltretowania nie przypadla mi do gustu, nie jestem za zbytnim utrwalaniem przemocy w drobnych szczegolach aczkolwiek scena ze strzelanina w zwolnionym czasie byla udana. Muzyka in plus. Gandolfini - nijaka rola, chyba trudno mu juz cokolwiek innego z roli mafiosa wykrzesac w koncu niemalze tylko takie grywa. Ogolem srodze sie rozczarowalem tym bardziej ze Jesse James byl bardzo udanym filmem w moim mniemaniu.