Kino gangsterskie "z ambicjami", że tak to ujmę. Film Dominika klimatem przypomina obrazy Guya Ritchie, twórca "Zabójstwa Jesse'ego Jamesa" postanowił jednak do miałkiej fabuły dorobić "głębię". "Kryzysowe" wstawki służyć mają za komentarz tak do świata bohaterów, jak i całej współczesnej Ameryki. Wypada to nienaturalnie, miejscami wręcz idiotycznie, bo tak naprawdę nijak ma się do właściwej akcji. Odgórnie przyjęta przez reżysera teza jest dęta, jej lansowanie przebiega zaś w sposób wysoce pretensjonalny. Nie wiem, może na papierze wyglądało to jakby miało ręce i nogi, trudno mi wyobrazić sobie inną przyczynę, dla której Pitt zainteresował się tym projektem. A skoro już jesteśmy przy Pitt'cie, to należałoby wspomnieć o aktorstwie, które akurat wypada zdecydowanie na plus. Sam partner Angeliny Jolie jako spluwa do wynajęcia może nie zachwyca - jest po prostu taki, jak w większości swoich filmów. Najciekawszy tutaj jest drugi plan, gdzie mamy choćby Raya Liottę i Jamesa Gandolfiniego. Obaj są w świetnej formie, ten drugi miejscami wręcz "rozkłada na łopatki". Sceny z nim należą do najzabawniejszych w filmie, bo i zaznaczyć trzeba, że jest tu pewna doza humoru, nienajgorszej zresztą próby. I tak jednak drobne przyjemności wynikające z seansu nie są w stanie uratować całości, która jest zwyczajnie nijaka. Z kinem Tarantino zaś (bo i porównania do niego się pojawiały) ma to naprawdę niewiele wspólnego, radzę więc nie nastawiać się naiwniakom, którzy do kina pójdą zachęceni plakatem.
Szczerze mówiąc, byłem ciekaw Twojej opinii o najnowszym filmie Dominika. Zgodzić muszę się z tym, że nieustanne ładowanie w fabułę przemówień amerykańskich polityków o pomocy rządowej w dobie kryzysu drażni i wypada co najmniej słabo. Jednak myślę, że podobnie jak wcześniej Peckinpah stworzył antywestern, a Kubrick film antywojenny, tak Dominikowi udało się zrobić bardzo udany film antygangsterski. Bohaterowie filmu są unaturalnieni, bojaźliwi, snują niezgrabne, mało interesujące rozmowy, są odarci z filmowego cwaniactwa i atrakcyjności. Myślę, że to bardzo odważna demitologizacja nie tyle nawet mająca mało wspólnego z twórczością Ritchiego, co stojąca do niej w całkowitej opozycji. Na plus również znakomicie wystylizowana przemoc i zręczne odniesienia do kina czarnego. Gdyby nie - i posłużę się cytatem z recenzji Hrapkowicza - "wbijany dialogową i montażową łopatą poziom metaforyczny", otrzymalibyśmy film naprawdę wyjątkowy i bezbłędny.
Hmm, ciekawa teza z tym filmem antygangsterskim, choć osobiście wydaje mi się, że to, co robi Dominik to po prostu naturalne przedłużenie post-tarantinowskiego boomu. Język oczywiście się nieco różni, ale wprawne oko dostrzeże, że tak naprawdę wszystko, co tutaj ciekawi, jest następstwem ostatniego prawdziwego novum w kinie gangsterskim/sensacyjnym, jakim było "Pulp fiction". Ritchie - to już były popłuczyny po Tarantino, z czego twórca "Killing them..." z pewnością zdawał sobie sprawę. Może stąd własnie wynikł pomysł z "kryzysowym komentarzem". Tak czy inaczej, choć doceniam pojedyncze lementy składowe tego dzieła, to jako całość nie budzi we mnie większych emocji. "Zabójstwo Jesse Jamesa", które przez większość widowni (i dużą część krytki) uznane zostało za pretensjonalny smęt, wciągnęło mnie w stopniu nieporównanie większym niż ostatnie dzieło Nowozelandczyka. Ale obserwować postępy w karierze i tak zamierzam.