Koreańska zupa, w której kucharz zapomniał o silnym akcencie smakowym niektórych składników.
Jest inaczej i ciekawie, bo wszystko, co egzotyczne jest inne i ciekawe. Klisze mozolnego śledztwa zostają wywrócone do góry nogami i przerobione na konwencję darcia się, kopniaków i pojawiających się znikąd dowcipasów.
To taki Zodiak, w którym wyniszczające śledztwo i bohaterowie są na dalszym planie. Tu wszystko jest na dalszym planie. Nie ma rzeczy, postaci czy środka stylistycznego, który wybijałby się ponad pozostałe. Może dlatego też ciężko zainteresować się samym śledztwem, jego wpływem na bohaterów czy też sytuacją społeczną jaka panuje na prowincji koreańskiej. W takim przypadku, gdy wszystkie tony są wygrane cichutko i powoli, najbardziej wybrzmiewa komedia. To elementy humorystyczne są wrednym crescendo, które ma wpływ na cały film i przez pryzmat komedii widz patrzy na bohaterów, ich perypetie czy nawet okrutne zbrodnie.
Bohaterowie wywracają się w błocie, potykają, przez przypadek ranią, innymi słowy mówiąc: robią masę najnormalniejszych rzeczy, których w innych filmach nie uświadczysz. Jednak, gdy coraz więcej postaci zaczyna się przewracać, zamiast języka mówionego używa się mowy kopanej, a policjanci wpadają na coraz bardziej absurdalne pomysły podczas śledztwa (szukanie w łaźni wygolonego faceta) filmowa potrawa zaczyna nabierać dziwnego posmaku. I nie traci go, nawet gdy film zaczyna zmieniać tonację. Gdy kolejna kobiety ginęły, wcale ich nie żałowałem. Stanąłem razem z policjantami nad truchłem kolejnej ofiary i zacząłem wcinać banana. Ta znieczulica trwała aż do finału, który mimo wzorowo budowanego napięcia, nie wywołał u mnie najmniejszych emocji. Seans nie utracił mojego zainteresowania tylko dlatego, że ciekawił mnie ze względu na postawienie początkowego pytania: kto zabił?
Taki już urok kina koreańskiego, w którym dzieją się dziwne rzeczy, postaci nie zawsze reagują odpowiednio do sytuacji, a wszystko jest takie groteskowo prawdziwe. Niewątpliwie ten film jest inny niż wszystkie znane kryminały, ale tylko ze względu na tonację i mariaż gatunkowy. Cała reszta, włącznie z szukaniem kozła ofiarnego i pościgiem za mordercą, została zachowana. Ponad przeciętność wybija się jedynie reżyseria. Gdzieś w tle morderstw mignie jakiś strajk, gdzie indziej ogłoszą alarm rakietowy. Kamera wolno sunie po łanach zboża, kiedy indziej tapla się w błocie i rzygowinach. I nagle wyskakuje rozwrzeszczany Azjata, który zaczyna szarpać się z innym Azjatą niczym Chaplin w swoich filmach.
Doceniam za inność, doceniam, że to nieprzypadkowy twór, w którym historia naprawdę mogła zmrozić krew w żyłach i że mimo niewiele się dzieje to naprawdę ogląda się z zaciekawieniem. Jednak egzotyczna potrawa to egzotyczna potrawa - człowiek jest nieprzyzwyczajony do takich smaków i woli po prostu swojskiego schabowczaka.
PS: Tylko dlaczego w Oldboyu dało się zrobić wszystko po bożemu, nie zatracając przy tym dziwactwa koreańskich?