PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=616141}

Zakochani w Rzymie

To Rome with Love
2012
6,3 84 tys. ocen
6,3 10 1 84207
5,1 38 krytyków
Zakochani w Rzymie
powrót do forum filmu Zakochani w Rzymie

W świecie jazzu przez kilka dziesięcioleci tytułem do największej chwały były nie żadne nagrody przemysłu muzycznego czy wyniki sprzedaży płyt, ale zaproszenie do współpracy otrzymane od największego Mistrza, czyli Milesa Davisa. W świecie filmu podobną rolę odgrywa od lat Woody Allen. Gra u niego to aktorska nobilitacja, dla której warto poświęcić dużo większą gażę jaką dałby kolejny hollywoodzki produkt, stworzony za pomocą komputera i kamery (kolejność nieprzypadkowa). Dobrze o tym wiedziała Charlize Theron, Julia Roberts czy Scarlett Johanson. Obecnie w ich ślady poszli: Ellen Page, Alec Baldwin, Jesse Eisenberg i – po raz kolejny – Penelope Cruz.

Nie ukrywam, że od dawna jestem fanem Woody'ego Allena. Pierwszy kontakt z jego twórczością zapewniła mi przed wieloma laty Telewizja Polska, serwującą cykl jego wczesnych filmów. Pamiętam, z jaką konsternacją oglądałem „Miłość i śmierć”. Później przyszły kolejne filmy i konsternacja ustąpiła miejsca podziwowi i autentycznej przyjemności (czy nie podobnie bywa w przypadku kawy lub wina?). W rezultacie od wielu lat jestem smakoszem Allenowskich przysmaków, dostarczanych z regularnością mogącą zawstydzić większość reżyserów.

Czekałem na premierę „Zakochanych w Rzymie” niecierpliwie. Czy spodziewałem się filmu lepszego niż „Manhattan”, „Jej wysokość Afrodyta” lub „Przejrzeć Harry'ego”? Na pewno nie. Allen ma 76 lat. Jaki twórca, niezależnie od uprawianej dziedziny: filmowiec, muzyk, pisarz czy malarz, tworzy swoje magnum opus w takim wieku? To praktycznie niemożliwe. Natomiast biorąc pod uwagę wiek reżysera, jak również częstotliwość powstawania jego filmów, poziom tych obrazów jest wręcz niewiarygodny. Dobra passa „późnego” Allena rozpoczęła się w Wielkiej Brytanii. Zawsze bardziej doceniany po naszej stronie Oceanu, tutaj poszukał inspiracji - i ją znalazł. Po Londynie przyszła kolej na Barcelonę i Paryż, z równie dobrym skutkiem. Teraz kolej na Rzym.

Mam wrażenie, że genius loci każdego z tych miast ma spory wpływ na kolejne scenariusze Allena. Paryż w sposób dość oczywisty zachęcił go do podróży w lata 20, gdy czołowi amerykańscy twórcy wracali do europejskich, francuskich źródeł. Rzym z kolei skojarzył się Allenowi z Dekameronem (o czym świadczy pierwotna wersja tytułu filmu: „Bop Dekameron”) i zainspirował do stworzenia wielowątkowej opowieści - nie tyle filozoficznej, ile sensualnej. Słoneczna Italia stwarza przecież doskonałe warunki nie tylko dla winnej latorośli, ale też ludzkich uczuć i emocji, których w filmie nie brakuje.

Wielowątkowa opowieść nie pozwala się nudzić. Jesse Eisenberg jako Jack jest przekonujący i sympatyczny (dużo bardziej niż w „Social Network”). Jego fascynacją Monicą (Ellen Page) jest pokazana mistrzowsko. Allen po raz kolejny udowadnia, że mężczyzna to słaba, z pewnością niemonogamiczna istota i jednocześnie bardzo proste urządzenie, które posiada – jak trafnie zauważyła Manuela Gretkowska – tylko jedną dźwignię. Natomiast mentor Jacka, Alec Baldwin w roli sławnego architekta, jest po prostu znakomity. Pojawiając się na zasadzie anioła stróża, perswaduje logicznie i przekonująco, a jednocześnie nie ma żadnych szans na wysłuchanie. Cóż, głos superego nigdy nie brzmi atrakcyjnie.

Spotkałem się z opiniami, że jedne wątki „Zakochanych w Rzymie”są lepsze, inne gorsze, film za długi, etc. Nie zgadzam się. Absolutnie żaden z wątków nie wydał mi się zbędny czy nieatrakcyjny. Roberto Benigni jako celebryta „znany z tego, że jest znany” to znakomita satyra na plotkarskie media, obnażająca cynizm dziennikarzy i umysłową nędzę ich odbiorów. Z kolei motyw grabarza – genialnego śpiewaka, który szczyt formy osiąga tylko pod prysznicem, to kapitalny przykład absurdalnego humoru, typowego raczej dla wczesnego Allena.

Oglądając „Zakochanych w Rzymie” otrzymujemy wiele wątków i wiele atrakcji. Zarówno fani Allena, jak i przypadkowi widzowie nie powinni być rozczarowani. A że nie jest to dzieło wagi ciężkiej, lecz raczej zestaw filmowych ptifurek? OK, nie gniewam się ani nie mam pretensji. Po rozczarowaniu, jakie sprawił mi ostatnio drugi z ulubionych reżyserów, Ridley Scott, tym razem nie mam żadnego powodu do narzekań. Nieco lżejszy, nawet słabszy Allen to dla mnie i tak filmowa Liga Mistrzów.

Zapraszam do odwiedzenia mojej strony: http://www.rekomendacje.npx.pl

ocenił(a) film na 7
silentviper

Fajna recenzja z którą się zgadzam, oprócz tego: " Jesse Eisenberg jako Jack jest przekonujący i sympatyczny (dużo bardziej niż w „Social Network”)". Dla mnie Jesse gra po prostu słabo i bardzo podobnie jak w Social Network. Akurat tam to pasowało, ale w "Rzymie" nieco mniej. Wątek z Benignim świetny, podobnie jak gra Baldwina.

DudiTheMaster

Dzięki, a co do Eisenberga przypuszczam, że wybór Allena był naprawdę nieprzypadkowy. Co bardziej wnikliwi widzowie zauważyli, że Allen tym razem swoje filmowe alter ego podzielił na kilka postaci. Jedną z nich jest właśnie Jack: ambitny, neurotyczny, niezbyt atrakcyjny fizycznie. Do takiej roli Eisenberg nadawał się jak mało kto.

ocenił(a) film na 7
silentviper

Zgadzam się w 100%.
Lepiej nie ujęłabym tego, co sama myślę o tym filmie.
Nie wiem, być może faktycznie Allen nie jest dla wszystkich, stąd tak podzielone opinie.
Może też wielu "spodziewało się po Woodym czegoś więcej".
Dla mnie film świetny, dawno tak dobrze nie bawiłam się w kinie.