Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Kino+w+cieniu+podejrze%C5%84-129556
HOTSPOT

Kino w cieniu podejrzeń

Podziel się

Paranoja ma w kinie długie tradycje. Wydaje się, że wszystko już było. A jednak współczesna paranoja jest jakaś inna.

W kulturze – a w kinie w szczególności – odpowiednikiem paranoidalnych stylów i elektoratów politycznych może być zwrot w kierunku narracji Pynchonowskich. Thomas Pynchon – pisarz broniący własnego wizerunku jak kot ulubionej poduszki – z paranoi uczynił nie tylko autonomiczną strategię narracyjną, ale także pełnoprawny styl życia. I być może właśnie teraz, kiedy nasza rzeczywistość do reszty się "spynchonizowała" – trudno odróżnić ważną informację od fejkowego szumu – nadszedł właściwy moment, żeby Pynchonem zająć się na serio i – obok lemologii – powołać także uczonych pynchonologów.


***

Paranoja ma w kinie długie tradycje. Thrillery spiskowe, paranoidalne narracje, mindfucki, interpretowanie filmów jako tropienie ukrytych treści i aluzji politycznych. Wydaje się, że wszystko już było. A jednak współczesna paranoja – w życiu i w kinie – jest jakaś inna. Wychodzi poza paranoiczne instytucje i obejmuje całą rzeczywistość, również – tak zwaną banalną codzienność. Zupełnie jak w powieściach Thomasa Pynchona. Albo "Tajemnicach Silver Lake", najnowszym filmie Davida Roberta Mitchella

Ktoś mi powiedział, a może wyczytałem to z układu przerw między płytami chodnikowymi. Leciało w szumie radiowym dokładnie o 21.37, w "Wiadomościach" Danuta Holecka spojrzała mi prosto w oczy, szklanka upuszczona na podłogę jakoś nie mogła się stłuc. "Paranoja wierzy w moc ujawnienia, jakoś tak to szło" – pomyślałem, zanotowałem w kajecie o rogach wystrzępionych od ciągłego skubania i nagle wszystko zaczęło się układać w logiczną całość. Dokładnie czterdzieści cztery lata temu Gene Hackman przeprowadził w "Rozmowie" Coppoli zabieg odsłaniania ukrytych sensów Wszechrzeczy – zaczął od własnego mieszkania, łomem i młotkiem zdzierając naskórek ścian, podłóg i tapicerek. A skoro już nic nie znalazł – żadnego podsłuchu ani trupa w foliowej torbie – przynajmniej pięknie zagrał na saksofonie. Lat miał wtedy czterdzieści i cztery. 

I te dwie czwórki – prorocze, mesjańskie – zapowiadają blisko pół wieku radosnej paranoi, spisku istniejącego nie tylko jako budulec filmowych narracji, ale również niekończąca się praktyka odbiorcza. Oglądać filmy to inaczej odsłaniać, ujawniać, tropić, dekonstruować, rozszyfrowywać – w akademii, krytyce, na festiwalach, w bańkach internetowych, w dyskusjach łagodnych entuzjastów i w szarżach rozjuszonych fandomiarzy. Doświadczenie spokojnego dryfowania z nurtem narracji zamieniło się w wykopaliska. Siedzi się z miotełką i z ukrytych sensów odgarnia pyłki przypadkowości, drobiny banału, puch braku znaczenia. Narracje paranoiczne – od thrillerów spiskowych, przez Lyncha i Cronenberga, aż po demiurgiczny gigaspisek "Matrixa" – zawsze opierały się na tak zwanym "błysku wzmożonej widzialności": wybitna (albo przypadkowa) jednostka dostrzegała szczelinę w Naturalnym Porządku Rzeczy i za wszelką cenę próbowała zajrzeć do środka. W głąb Otchłani, która zwykle odpowiadała na ciekawskie spojrzenie z nawiązką, wciągając delikwenta w połamaną sieć intryg i współzależności. 

Paranoja niepostrzeżenie przeszła z rozrywki w interpretacje, z ciemnych piwnic fandomu do codziennego doświadczenia.
Marcin Stachowicz
Po tych czterdziestu czterech latach życia z wariatami coś się jednak zmieniło, bo paranoja – znana każdemu, kto kiedykolwiek zadał sobie pytanie: "czy na pewno wiem, o czym to było?" – niepostrzeżenie przeszła z rozrywki, niewinnych gier w interpretacje i z ciemnych piwnic fandomu do codziennego doświadczenia – od porannej kawy aż do wieczornych serwisów informacyjnych. W postprawdzie, fake newsach, paranoicznym stylu uprawiania polityki przez Trumpów, Putinów i Erdoganów, w mediach społecznościowych i wszechogarniającej memo-snapo-instagramozie paranoja nie służy już wyłącznie zarządzaniu strachem i porządkowaniu zastanego chaosu, ale sama wytwarza swój własny rodzaj anarchii. Finguje życie jako nieustanne dochodzenie do kolejnych (ukrytych) prawd – czujność zamienia w stałą gotowość do ironii, obalania fałszywych idoli, podważania tego, co widzialne, a nawet – do cynicznego nieuczestniczenia nigdy, nigdzie i w niczym. Po co, skoro cała rzeczywistość została "sfejkowana" i utracona na rzecz narracji z poszczególnych banieczek internetowych? Kino odpowiada na tę nową paranoiczną codzienność z właściwą sobie podejrzliwością i czułością sejsmografu chwytającego nastroje społeczne. W myśl sprawdzonej zasady – jak w życiu, tak i na ekranie. 

"Pynchonizacja" rzeczywistości

W pewnym sensie to wszystko już kiedyś było – zimna wojna uczyniła z paranoi nie tylko formę polityczną, ale także podstawowy odruch immunologiczny. Na Zachodzie tropiło się zmiennokształtnego bakcyla rewolucji komunistycznej, a za żelazną kurtyną wzywało do polowania na kułacką stonkę. Tyle że w nowym kinie społecznej podejrzliwości spisek i ujawnienie zgęstniały jeszcze bardziej, obejmując nie tylko specjalne paranoidalne instytucje – służby bezpieczeństwa, wywiad wojskowy, agencje detektywistyczne, redakcje gazet, partie polityczne – ale zwyczajne, proste i kruche życia. W wizjach usytuowanych bardziej na lewo, odpowiednikiem Strefy 51 stały się ukryte struktury władzy – archaiczne, konserwatywne, oparte na wykluczeniu, podporządkowaniu i wyzysku. W "Uciekaj!" żarłoczny, biologiczny rasizm skrywa się pod jasną powierzchnią fascynacji białych elit czarną kulturą. W "Hereditary" albo – ciepło, jeszcze cieplej – w serialu "Ostre przedmioty" tradycyjna rodzina oznacza emocjonalną niewolę i pranie mózgu – jest poligonem ćwiczebnym dla poczucia winy, tłumi inicjatywę, a życie zamienia w piekło wyrzutów sumienia. Z kolei po prawej stronie ideologicznych okopów wszelkiej maści piwniczaki, incele i stulejarze bawią się w udosłownianie filmowych metafor – bo przecież już teraz wszyscy żyjemy w "Matriksie", a zwą go poprawność polityczna, gender i państwo opiekuńcze. Żeby więc doznać oświecenia i zostać dumnym użytkownikiem "manosfery" – tej części internetu, gdzie rządzi antyfeminizm, otwarta mizoginia i homofobiczny ściek – trzeba łyknąć "czerwoną pigułkę", innymi słowy pojąć, że to mężczyźni, a nie kobiety są grupą naprawdę dyskryminowaną. Coż, każdy ma taką paranoję, na jaką pozwalają mu jego życiowe możliwości.

"Ostre przedmioty"

Kryzys z 2008 roku pozbawił sporą część "zachodniej rodziny" bezpiecznego gruntu pod nogami – uniwersalne, zdawało się, formuły polityczne czy kulturowe okazały się słabe, nieprzystające do nowych warunków bytowych, uwikłane w szereg błędów i paradoksów. Bez twardego fundamentu w postaci gwarancji awansu społecznego i stabilnego zatrudnienia zarządzanie codziennym chaosem zaczęło sięgać w kierunku form miękkich i łatwo dostępnych – spisku, ukrytych motywów, braku zaufania, wojen kulturowych. Amerykańscy dziennikarze i analitycy tuż przed zwycięskim pochodem Donalda Trumpa – i po kilkudziesięciu latach przerwy – ponownie przyswoili sobie paranoję jako modus operandi nowego populizmu. Do łask powróciła koncepcja "paranoicznego stylu politycznego" Richarda Hofstadtera, który w 1964 roku – w samym środku zimnowojennej histerii – pisał, że "styl ów bazuje na pewnych określonych założeniach i fantazjach: megalomańskim obrazie własnej osoby jako absolutnie dobrej i moralnej, prześladowanej przez niecne siły, ale jednocześnie całkowicie pewnej własnego zwycięstwa; także: na przypisywaniu nieskończonej potęgi i demonicznych mocy swoim adwersarzom". W krytyce kultury podobną karierę robi obecnie porównywanie zwolenników Trumpa do toksycznych fandomów – takich, co to w każdym odstępstwie od kanonu ukochanych uniwersów widzą zamach na własne dobre samopoczucie i owoc tajnego sprzysiężenia wielkiego biznesu, zasiedziałych elit i lewackich ideologów. Mówi się nawet, że żyjemy w czasach "fandomizacji" polityki – gwałtownej polaryzacji elektoratów, opartej na wierze w absolutną słuszność Mojej/Jego/Jej Wizji Świata. Porównanie to tyleż ciekawe, co okropnie anachroniczne – w końcu czym były niemieckie masy wyznawców Hitlera albo włoskie – Mussoliniego – jeśli nie jego "toksycznymi fandomami"? Czasami chcąc odnaleźć nowe, odkurzamy tylko stare i dobrze ugruntowane. 

Nadszedł właściwy moment, żeby Pynchonem zająć się na serio.
Marcin Stachowicz
W kulturze – a w kinie w szczególności – odpowiednikiem paranoidalnych stylów i elektoratów politycznych może być natomiast zwrot w kierunku narracji Pynchonowskich. Thomas Pynchon – pisarz broniący własnego wizerunku jak kot ulubionej poduszki – z paranoi uczynił nie tylko autonomiczną strategię narracyjną, ale także pełnoprawny styl życia. Od wczesnych lat 60. bohaterowie Pynchona zajmują się tropieniem sygnałów Wielkiego Spisku w banalnej i płaskiej rzeczywistości – odczytują szyfry i kody ukryte w kolorowej prasie, audycjach telewizyjnych, reklamach, napisach na murach, psychoterapii, architekturze, ruchach religijnych, języku, nowomowach, spojrzeniach i gestach. Przez wszystkie te lata i następujące po sobie powieści nie zmieniła się właściwa im paranoiczna postawa wobec świata, ewoluowały natomiast mechanizmy i konteksty, z których wyrasta sam Układ – od tajnych programów militarno-naukowych, bomby atomowej, lotów w kosmos i LSD aż po internet, banksterów i finansjalizację amerykańskiej gospodarki. I być może właśnie teraz, kiedy nasza rzeczywistość do reszty się "spynchonizowała" – trudno odróżnić ważną informację od fejkowego szumu – nadszedł właściwy moment, żeby Pynchonem zająć się na serio i – obok lemologii – powołać także uczonych pynchonologów. 

W 2014 roku świat nie był jeszcze gotowy na narkotyczną ekranizację "Wady ukrytej" – w przepięknej, marihuanowej, wolnopłynącej interpretacji Paula Thomasa Andersona. Obojętność ludzkości na Pynchona nie zmienia jednak faktu, że w kulturze tendencje paranoidalne przeżywają renesans: pynchonowska teoria paranoi jako życia samego w sobie – każdej wiedzy jako ujawnienia spisku, każdej pracy jako quasi-detektywistycznego dochodzenia, każdej władzy jako zacierania śladów intrygi – oplata mackami coraz szersze połacie kinowej wyobraźni. I są to wbrew pozorom objęcia opiekuńcze, dobrotliwe i niepozbawione racjonalnego stosunku do życia w cieniu erodujących prawd i faktów. Potencjalnie mogą jednak przytargać ze sobą wiele złego. Podzielić świat na czerń i biel w sposób totalny i nie podlegający negocjacjom.

Nostalgiczna podejrzliwość

Paranoja Pynchona nie jest szaleństwem fanatyka, ale łączy się z łagodną nostalgią. I znowu: nie chodzi o nostalgię amerykańskiego piwniczaka – westchnienie za światem białych, dominujących facetów – ale o tęsknotę za takim chaosem, który mimo wszystkich trudności daje się ostatecznie rozwikłać, a więc – uporządkować tak, żeby świat mógł ponownie popłynąć w stronę większej wolności. W tej optyce nie ma miejsca na Silną Jednostkę przywracającą dawne porządki, bo moc do walki z Układem czerpie się bezpośrednio z popkultury – to ona jest nośnikiem znaczeń, tropów i pozwala zidentyfikować spiskowe warstwy codzienności. A ponieważ jest także – przynajmniej nominalnie – przestrzenią demokratycznej równości, każdy dostaje szansę na zaczerpnięcie z jej życiodajnych źródeł: miłości, przyjaźni, siostrzeństwa, braterstwa. Być może stąd – a nie wyłącznie z potrzeby powrotu do estetyki własnego dzieciństwa – bierze się ogromna popularność narracji paranoiczno-nostalgicznych, typowych dla seriali "Stranger Things", "Dark", "The OA" i wielu, wielu innych. Mamy tutaj Pynchona w wersji soft, podobnie jak pynchonowskie – oczywiście na swój sposób – było całe Kino Nowej Przygody. Format serialowy posiada przy tym wyjątkowy paranoiczny potencjał – kolejne epizody pozwalają na stopniowe, ale konsekwentne odrealnianie rzeczywistości bez poczucia pomieszania czy zmęczenia nagłym zerwaniem z racjonalnym porządkiem. To dlatego "Atlanta", nowy sezon "Twin Peaks" czy marvelowski "Legion" – połączone wspólnym mianownikiem spiskowego surrealizmu – hipnotyzują bardziej, niż klasyczne narracje szpiegowskie. Na ich tle realistyczna podejrzliwość "Homeland" wydaje się szczytem estetycznej nudy.

"Twin Peaks"

Z drugiej strony nostalgiczna paranoja jest zjawiskiem zerojedynkowym. Postrzeganie świata w kategoriach manichejskich – jako starcia Wielkiego Zła z Ostatecznym Dobrem – może doprowadzić albo do pynchonowskiego przyrostu wolności, albo do scedowania ostatnich wysepek sprawczości na Megaparanoika, który obnaży Spisek i uporządkuje chaos za nas. Istnieje więc szansa, że przywołana wcześniej "fandomizacja" polityki oznacza po prostu dojście do głosu pokolenia wychowanego na paranoicznych praktykach czytania kultury – jej ukrytych motywów, zawoalowanych treści, cytatów z innych tekstów, aluzji politycznych – którą teraz uskutecznia ono w odniesieniu do życia publicznego. Wspaniałą ilustracją tej niepewnej hipotezy – pynchonowską z ducha i ciała – jest najnowszy film Davida Roberta Mitchella "Tajemnice Silver Lake" – satyra na mikrokosmos Los Angeles z bohaterem tak ambiwalentnym, że nawet sam reżyser przyznaje, że nie darzy go szczególną sympatią. Film Mitchella niedługo po premierze w Cannes utopiono w korycie z wysprejowanym napisem "kino cytujące", przypisując "młodemu" twórcy (Mitchell ma 44 lata, przypadek?) lenistwo intelektualne i asekuranctwo – taktykę bezpiecznego oddawania hołdów własnym idolom zamiast tropienia w pocie czoła nowych tematów i świeżych estetyk. Rzeczywiście, opowieść neo-noir o bezrobotnym geeku, który próbuje odnaleźć zaginioną sąsiadkę w scenerii będącej jednym wielkim, w dodatku mocno psychodelicznym nawiązaniem do Hitchcocka, klasycznego Hollywood i kina klasy B, może sprawiać wrażenie kolejnej hollywoodzkiej tautologii, jakiejś banalnej i narcystycznej autoafirmacji branży, w której się od lat pracuje i stara odnieść sukces. 

Nostalgiczna paranoja jest zjawiskiem zerojedynkowym.
Marcin Stachowicz
Tyle że Mitchell, wbrew głosom krytyki i być może nawet wbrew własnym intencjom, nakręcił film szalenie polityczny, w pewnym sensie rozpracowujący ambiwalencję charakterystyczną dla współczesnej paranoi. Sam w interpretacji Andrew Garfielda to archetypiczny przegryw, onanista i slacker, który przepuszcza chaos informacyjny przez gigantyczną bazę danych złożoną z obejrzanych filmów, przeczytanych komiksów i ukończonych gier. Porządkuje rzeczywistość – podobnie jak Doc Sportello w "Wadzie ukrytej" Pynchona – paląc gandzię, puszczając od tyłu płyty, łamiąc szyfry ukryte w opisie płatków śniadaniowych, starych czasopismach i platformówkach z Nintendo. Klasyczna reguła scenariopisarstwa – zawsze sympatyczny protagonista kontra mocarny przeciwnik – staje się w tym przypadku matrycą, na której osadza się prawdziwy świat – rzecz znana każdemu, kto chociaż raz próbował reżyserować we własnej przebodźcowanej głowie zwykłe wyjście do sklepu albo podróż pociągiem. Z tej perspektywy każda niedostępna kobieta to albo ukrywająca własny promiskuityzm ladacznica, albo "dziewica w opałach", wciągnięta wbrew własnej woli w spiralę NadUkładu – i nieważne, czy stoi za nim złowrogie sprzysiężenie elit towarzysko-biznesowych czy nowojorskie feministki. Wektor polityczny staje się kwestią uznania, bo – podobnie jak w praktyce nałogowego pożerania popkultury – antagonista jest jednocześnie źródłem moralnego oburzenia, ale i obiektem wielkiej fascynacji. W końcu nie bez przyczyny tak bardzo kochamy antybohaterów i podłych villainów, a rewolucjonista Bane z "Mroczny rycerz powstaje" przyciągnął pod swoje opiekuńcze skrzydła pogubionych i wściekłych młodych ludzi.

Weźmy na przykład luizjański elektorat Trumpa, który w książce "Obcy we własnym domu" przybliża nam socjolożka Arlie Russell Hochschild – ci ludzie nienawidzą stołecznych elit, a przy tym oczekują ratunku ze strony teoretycznie odmiennych, lecz w gruncie rzeczy hołdujących podobnym wartościom – a nawet wyglądających podobnie – elit biznesowych. Analogicznie Sam-Garfield – z jednej strony wierzy w spisek hollywoodzkiej nomenklatury, z drugiej bardzo chciałby zostać ważnym graczem Układu, choćby na zasadach całkowicie symbolicznych. Zamienia więc własne życie w nieustające śledztwo, w tropienie i przyswajanie języka, którym posługuje się establishment – tylko po to, żeby wejść tam, gdzie nie był nigdy przedtem żaden przykuty do Sieci piwniczak: do świata nieograniczonego seksu, pieniędzy i manipulacji. Nie ma wątpliwości, że gdyby magnat Jefferson Sevence – główny antagonista w "Tajemnicach..." – wystartował kiedyś w wyborach prezydenckich, Sam bez namysłu oddałby na niego głos. Podobnie jak w naszym świecie z pewnością zagłosowałby na Donalda Trumpa. Albo dowolnego innego populistę, który obiecałby wgląd do sypialni, sejfu i podziemnych schronów współczesnej arystokracji. 

"Tajemnice Silver Lake"

I to właśnie film Mitchella najpiękniej pokazuje, na czym opiera się dzisiejsza pokryzysowa paranoja – nie chodzi już o coś, co przychodzi z "zewnątrz" – from the outer space, którym może być daleka planeta, tajne laboratorium, ZSRR albo Afganistan – i zagraża fundamentom naszego stylu życia. Nowa paranoja jest całkowicie wewnętrzna, bo to nie jakieś mityczne Imperium Zła, lecz zachodnie fundamenty straciły na stabilności; zagrażające stało się samo życie, niepewność jutra, mnożące się znaki zapytania: co z polityką, co z pracą, co z wolnością? To dlatego Garfield-piwniczak pozostaje w ciągłym ruchu, cały czas w dochodzeniu, zachowując pozory, że kręci się razem z pędzącym światem – bo kiedy tylko zatrzyma się na chwilę, przystanie, odbierze telefon od matki albo spotka starego przyjaciela czy byłą dziewczynę, natychmiast pojawiają się setki pytań o Plany i Marzenia: "Jak w pracy? Jak projekty? Co teraz robisz? Bo u mnie tyle się dzieje, ciągle coś nowego, wszystko płynie...". Paranoja staje się więc jedyną opcją ucieczki – nie detektorem potencjalnych zagrożeń, ale wybawieniem w życiu obliczonym wyłącznie na cel jednostkowy, którego wypełnienie może być w dzisiejszych czasach perspektywą nie tyle odległa, co – całkowicie niedostępną.  

No właśnie – co, jeśli nasze codzienne wysiłki w ogóle nie mają sensu, wszystko zostało już dawno ustawione, dolary spływają wartkim strumieniem na konta "jednego procenta", przypływ nie podnosi żadnych małych łodzi, a dla nas pozostaną co najwyżej resztki z pańskich stołów? Może – mając w głowie taką depresyjną perspektywę – rzeczywiście lepiej poświęcić życie na tropienie dla samego tropienia? W "spynchonizowanym" świecie tylko Pynchon pozostaje jakąś stałą – zawsze tak samo anonimowy, w cieniu, wypluwający co kilka lat podobną paranoję literacką. Bądźmy więc dla siebie Pynchonami i uprawiajmy pynchonologię. Uważajmy jednak na zgubne skutki eskapizmu, a nade wszystko – na Wielkich Manipulatorów. Oni już wiedzą, jak z konsumowania kultury uczynić pożeranie rzeczywistości, wymazywanie faktów. A przecież nie o taki Spisek żeśmy walczyli – ani w życiu, ani w kinie. 
19