W kulturze – a w kinie w szczególności – odpowiednikiem paranoidalnych stylów i elektoratów politycznych może być zwrot w kierunku narracji Pynchonowskich. Thomas Pynchon – pisarz broniący własnego wizerunku jak kot ulubionej poduszki – z paranoi uczynił nie tylko autonomiczną strategię narracyjną, ale także pełnoprawny styl życia. I być może właśnie teraz, kiedy nasza rzeczywistość do reszty się "spynchonizowała" – trudno odróżnić ważną informację od fejkowego szumu – nadszedł właściwy moment, żeby Pynchonem zająć się na serio i – obok lemologii – powołać także uczonych pynchonologów.
Po tych czterdziestu czterech latach życia z wariatami coś się jednak zmieniło, bo paranoja – znana każdemu, kto kiedykolwiek zadał sobie pytanie: "czy na pewno wiem, o czym to było?" – niepostrzeżenie przeszła z rozrywki, niewinnych gier w interpretacje i z ciemnych piwnic fandomu do codziennego doświadczenia – od porannej kawy aż do wieczornych serwisów informacyjnych. W postprawdzie, fake newsach, paranoicznym stylu uprawiania polityki przez Trumpów, Putinów i Erdoganów, w mediach społecznościowych i wszechogarniającej memo-snapo-instagramozie paranoja nie służy już wyłącznie zarządzaniu strachem i porządkowaniu zastanego chaosu, ale sama wytwarza swój własny rodzaj anarchii. Finguje życie jako nieustanne dochodzenie do kolejnych (ukrytych) prawd – czujność zamienia w stałą gotowość do ironii, obalania fałszywych idoli, podważania tego, co widzialne, a nawet – do cynicznego nieuczestniczenia nigdy, nigdzie i w niczym. Po co, skoro cała rzeczywistość została "sfejkowana" i utracona na rzecz narracji z poszczególnych banieczek internetowych? Kino odpowiada na tę nową paranoiczną codzienność z właściwą sobie podejrzliwością i czułością sejsmografu chwytającego nastroje społeczne. W myśl sprawdzonej zasady – jak w życiu, tak i na ekranie.
"Pynchonizacja" rzeczywistości W pewnym sensie to wszystko już kiedyś było – zimna wojna uczyniła z paranoi nie tylko formę polityczną, ale także podstawowy odruch immunologiczny. Na Zachodzie tropiło się zmiennokształtnego bakcyla rewolucji komunistycznej, a za żelazną kurtyną wzywało do polowania na kułacką stonkę. Tyle że w nowym kinie społecznej podejrzliwości spisek i ujawnienie zgęstniały jeszcze bardziej, obejmując nie tylko specjalne paranoidalne instytucje – służby bezpieczeństwa, wywiad wojskowy, agencje detektywistyczne, redakcje gazet, partie polityczne – ale zwyczajne, proste i kruche życia. W wizjach usytuowanych bardziej na lewo, odpowiednikiem Strefy 51 stały się ukryte struktury władzy – archaiczne, konserwatywne, oparte na wykluczeniu, podporządkowaniu i wyzysku. W
"Uciekaj!" żarłoczny, biologiczny rasizm skrywa się pod jasną powierzchnią fascynacji białych elit czarną kulturą. W
"Hereditary" albo – ciepło, jeszcze cieplej – w serialu
"Ostre przedmioty" tradycyjna rodzina oznacza emocjonalną niewolę i pranie mózgu – jest poligonem ćwiczebnym dla poczucia winy, tłumi inicjatywę, a życie zamienia w piekło wyrzutów sumienia. Z kolei po prawej stronie ideologicznych okopów wszelkiej maści piwniczaki, incele i stulejarze bawią się w udosłownianie filmowych metafor – bo przecież już teraz wszyscy żyjemy w
"Matriksie", a zwą go poprawność polityczna, gender i państwo opiekuńcze. Żeby więc doznać oświecenia i zostać dumnym użytkownikiem "manosfery" – tej części internetu, gdzie rządzi antyfeminizm, otwarta mizoginia i homofobiczny ściek – trzeba łyknąć "czerwoną pigułkę", innymi słowy pojąć, że to mężczyźni, a nie kobiety są grupą naprawdę dyskryminowaną. Coż, każdy ma taką paranoję, na jaką pozwalają mu jego życiowe możliwości.
W kulturze – a w kinie w szczególności – odpowiednikiem paranoidalnych stylów i elektoratów politycznych może być natomiast zwrot w kierunku narracji
Pynchonowskich.
Thomas Pynchon – pisarz broniący własnego wizerunku jak kot ulubionej poduszki – z paranoi uczynił nie tylko autonomiczną strategię narracyjną, ale także pełnoprawny styl życia. Od wczesnych lat 60. bohaterowie
Pynchona zajmują się tropieniem sygnałów Wielkiego Spisku w banalnej i płaskiej rzeczywistości – odczytują szyfry i kody ukryte w kolorowej prasie, audycjach telewizyjnych, reklamach, napisach na murach, psychoterapii, architekturze, ruchach religijnych, języku, nowomowach, spojrzeniach i gestach. Przez wszystkie te lata i następujące po sobie powieści nie zmieniła się właściwa im paranoiczna postawa wobec świata, ewoluowały natomiast mechanizmy i konteksty, z których wyrasta sam Układ – od tajnych programów militarno-naukowych, bomby atomowej, lotów w kosmos i LSD aż po internet, banksterów i finansjalizację amerykańskiej gospodarki. I być może właśnie teraz, kiedy nasza rzeczywistość do reszty się "spynchonizowała" – trudno odróżnić ważną informację od fejkowego szumu – nadszedł właściwy moment, żeby
Pynchonem zająć się na serio i – obok lemologii – powołać także uczonych pynchonologów.
W 2014 roku świat nie był jeszcze gotowy na narkotyczną ekranizację "Wady ukrytej" – w przepięknej, marihuanowej, wolnopłynącej interpretacji
Paula Thomasa Andersona. Obojętność ludzkości na
Pynchona nie zmienia jednak faktu, że w kulturze tendencje paranoidalne przeżywają renesans: pynchonowska teoria paranoi jako życia samego w sobie – każdej wiedzy jako ujawnienia spisku, każdej pracy jako quasi-detektywistycznego dochodzenia, każdej władzy jako zacierania śladów intrygi – oplata mackami coraz szersze połacie kinowej wyobraźni. I są to wbrew pozorom objęcia opiekuńcze, dobrotliwe i niepozbawione racjonalnego stosunku do życia w cieniu erodujących prawd i faktów. Potencjalnie mogą jednak przytargać ze sobą wiele złego. Podzielić świat na czerń i biel w sposób totalny i nie podlegający negocjacjom.
Nostalgiczna podejrzliwość
Paranoja
Pynchona nie jest szaleństwem fanatyka, ale łączy się z łagodną nostalgią. I znowu: nie chodzi o nostalgię amerykańskiego piwniczaka – westchnienie za światem białych, dominujących facetów – ale o tęsknotę za takim chaosem, który mimo wszystkich trudności daje się ostatecznie rozwikłać, a więc – uporządkować tak, żeby świat mógł ponownie popłynąć w stronę większej wolności. W tej optyce nie ma miejsca na Silną Jednostkę przywracającą dawne porządki, bo moc do walki z Układem czerpie się bezpośrednio z popkultury – to ona jest nośnikiem znaczeń, tropów i pozwala zidentyfikować spiskowe warstwy codzienności. A ponieważ jest także – przynajmniej nominalnie – przestrzenią demokratycznej równości, każdy dostaje szansę na zaczerpnięcie z jej życiodajnych źródeł: miłości, przyjaźni, siostrzeństwa, braterstwa. Być może stąd – a nie wyłącznie z potrzeby powrotu do estetyki własnego dzieciństwa – bierze się ogromna popularność narracji paranoiczno-nostalgicznych, typowych dla seriali
"Stranger Things",
"Dark",
"The OA" i wielu, wielu innych. Mamy tutaj
Pynchona w wersji soft, podobnie jak pynchonowskie – oczywiście na swój sposób – było całe Kino Nowej Przygody. Format serialowy posiada przy tym wyjątkowy paranoiczny potencjał – kolejne epizody pozwalają na stopniowe, ale konsekwentne odrealnianie rzeczywistości bez poczucia pomieszania czy zmęczenia nagłym zerwaniem z racjonalnym porządkiem. To dlatego
"Atlanta", nowy sezon
"Twin Peaks" czy marvelowski
"Legion" – połączone wspólnym mianownikiem spiskowego surrealizmu – hipnotyzują bardziej, niż klasyczne narracje szpiegowskie. Na ich tle realistyczna podejrzliwość
"Homeland" wydaje się szczytem estetycznej nudy.
Tyle że
Mitchell, wbrew głosom krytyki i być może nawet wbrew własnym intencjom, nakręcił film szalenie polityczny, w pewnym sensie rozpracowujący ambiwalencję charakterystyczną dla współczesnej paranoi. Sam w interpretacji
Andrew Garfielda to archetypiczny przegryw, onanista i slacker, który przepuszcza chaos informacyjny przez gigantyczną bazę danych złożoną z obejrzanych filmów, przeczytanych komiksów i ukończonych gier. Porządkuje rzeczywistość – podobnie jak Doc Sportello w "Wadzie ukrytej"
Pynchona – paląc gandzię, puszczając od tyłu płyty, łamiąc szyfry ukryte w opisie płatków śniadaniowych, starych czasopismach i platformówkach z Nintendo. Klasyczna reguła scenariopisarstwa – zawsze sympatyczny protagonista kontra mocarny przeciwnik – staje się w tym przypadku matrycą, na której osadza się prawdziwy świat – rzecz znana każdemu, kto chociaż raz próbował reżyserować we własnej przebodźcowanej głowie zwykłe wyjście do sklepu albo podróż pociągiem. Z tej perspektywy każda niedostępna kobieta to albo ukrywająca własny promiskuityzm ladacznica, albo "dziewica w opałach", wciągnięta wbrew własnej woli w spiralę NadUkładu – i nieważne, czy stoi za nim złowrogie sprzysiężenie elit towarzysko-biznesowych czy nowojorskie feministki. Wektor polityczny staje się kwestią uznania, bo – podobnie jak w praktyce nałogowego pożerania popkultury – antagonista jest jednocześnie źródłem moralnego oburzenia, ale i obiektem wielkiej fascynacji. W końcu nie bez przyczyny tak bardzo kochamy antybohaterów i podłych villainów, a rewolucjonista Bane z
"Mroczny rycerz powstaje" przyciągnął pod swoje opiekuńcze skrzydła pogubionych i wściekłych młodych ludzi.
Weźmy na przykład luizjański elektorat Trumpa, który w książce "Obcy we własnym domu" przybliża nam socjolożka Arlie Russell Hochschild – ci ludzie nienawidzą stołecznych elit, a przy tym oczekują ratunku ze strony teoretycznie odmiennych, lecz w gruncie rzeczy hołdujących podobnym wartościom – a nawet wyglądających podobnie – elit biznesowych. Analogicznie Sam-
Garfield – z jednej strony wierzy w spisek hollywoodzkiej nomenklatury, z drugiej bardzo chciałby zostać ważnym graczem Układu, choćby na zasadach całkowicie symbolicznych. Zamienia więc własne życie w nieustające śledztwo, w tropienie i przyswajanie języka, którym posługuje się establishment – tylko po to, żeby wejść tam, gdzie nie był nigdy przedtem żaden przykuty do Sieci piwniczak: do świata nieograniczonego seksu, pieniędzy i manipulacji. Nie ma wątpliwości, że gdyby magnat Jefferson Sevence – główny antagonista w
"Tajemnicach..." – wystartował kiedyś w wyborach prezydenckich, Sam bez namysłu oddałby na niego głos. Podobnie jak w naszym świecie z pewnością zagłosowałby na Donalda Trumpa. Albo dowolnego innego populistę, który obiecałby wgląd do sypialni, sejfu i podziemnych schronów współczesnej arystokracji.
"Tajemnice Silver Lake"
I to właśnie film
Mitchella najpiękniej pokazuje, na czym opiera się dzisiejsza pokryzysowa paranoja – nie chodzi już o coś, co przychodzi z "zewnątrz" –
from the outer space, którym może być daleka planeta, tajne laboratorium, ZSRR albo Afganistan – i zagraża fundamentom naszego stylu życia. Nowa paranoja jest całkowicie wewnętrzna, bo to nie jakieś mityczne Imperium Zła, lecz zachodnie fundamenty straciły na stabilności; zagrażające stało się samo życie, niepewność jutra, mnożące się znaki zapytania: co z polityką, co z pracą, co z wolnością? To dlatego
Garfield-piwniczak pozostaje w ciągłym ruchu, cały czas w dochodzeniu, zachowując pozory, że kręci się razem z pędzącym światem – bo kiedy tylko zatrzyma się na chwilę, przystanie, odbierze telefon od matki albo spotka starego przyjaciela czy byłą dziewczynę, natychmiast pojawiają się setki pytań o Plany i Marzenia: "Jak w pracy? Jak projekty? Co teraz robisz? Bo u mnie tyle się dzieje, ciągle coś nowego, wszystko płynie...". Paranoja staje się więc jedyną opcją ucieczki – nie detektorem potencjalnych zagrożeń, ale wybawieniem w życiu obliczonym wyłącznie na cel jednostkowy, którego wypełnienie może być w dzisiejszych czasach perspektywą nie tyle odległa, co – całkowicie niedostępną.
No właśnie – co, jeśli nasze codzienne wysiłki w ogóle nie mają sensu, wszystko zostało już dawno ustawione, dolary spływają wartkim strumieniem na konta "jednego procenta", przypływ nie podnosi żadnych małych łodzi, a dla nas pozostaną co najwyżej resztki z pańskich stołów? Może – mając w głowie taką depresyjną perspektywę – rzeczywiście lepiej poświęcić życie na tropienie dla samego tropienia? W "spynchonizowanym" świecie tylko
Pynchon pozostaje jakąś stałą – zawsze tak samo anonimowy, w cieniu, wypluwający co kilka lat podobną paranoję literacką. Bądźmy więc dla siebie
Pynchonami i uprawiajmy pynchonologię. Uważajmy jednak na zgubne skutki eskapizmu, a nade wszystko – na Wielkich Manipulatorów. Oni już wiedzą, jak z konsumowania kultury uczynić pożeranie rzeczywistości, wymazywanie faktów. A przecież nie o taki Spisek żeśmy walczyli – ani w życiu, ani w kinie.