We Wrocławiu rozpoczął się 9. Festiwal Era Nowe Horyzonty. Imprezę zainaugurowała
"Biała wstążka" Michaela Hanekego, laureata tegorocznej Złotej Palmy w Cannes.
ERA NOWE HORYZONTY. PROLOG, CZYLI KRWAWA WSTĄŻKA
Otwarcie 9. Nowych Horyzontów nie pozostawiło żadnych wątpliwości: to we Wrocławiu mieści się dziś festiwalowa stolica Polski. Nie w Łodzi, nie w Krakowie, na pewno nie w Gdyni. Atmosferę "święta lasu" dało się wywęszyć już na dworcu, profesjonalizmu nie odbiorą organizatorom ani mini-wódeczki dodawane do prasowych zestawów (uprzedzam oczywiste pytanie: nie, jeszcze nie wypiłem), ani tym bardziej ofuknięci na festiwal krytycy. Ujmując sprawę najprościej, na Erze nie ma się czego wstydzić. Jest sensownie zestawiony repertuar i porządne torby na festiwalową makulaturę; goście zaproszeni według przejrzystego klucza i uprzejma obsługa. Ilość wydarzeń towarzyszących przyprawia o ból głowy, a na koncertowych scenach próżno szukać szansonistek "do kotleta". Wreszcie, jest publiczność Romana Gutka. Wycwaniona, odrobinę egzaltowana, traktującą filmy o tak wymownych tytułach jak "Świszczący kamień" jednocześnie z sarkazmem i kinofilską czułością.
Uroczyste przecięcie wstęgi odbyło się bez skandali, jeśli nie liczyć skandalicznie wysokiej temperatury oraz zaplątanej w odjechane metafory (kino-dywan?) kobiety przy mikrofonie. Chwilę później, opijających się własnym potem i ewidentnie zmieniających stan skupienia widzów pożarł (bez popitki)
Michael Haneke. Jego film to kolejna, chirurgicznie precyzyjna opowieść o banalności zła oraz o przemocy, będącej uniwersalnym kodem społecznym. Kogoś zdziwi, że znów znalazł haka na widzów? Parę zdań, kilka pierwszych kadrów i działa ten sam odruch warunkowy: znamy faceta, wiemy, jak się zachować. Jest spokojnie, lecz wypada czuć grozę i zgrozę. Więc czujemy.
Akcja dzieje się na przełomie lat 1913-1914.
"Białą wstążkę" noszą dzieci pastora, mieszkającego w małej, północno-niemieckiej wsi. Były niegrzeczne, dostały batem, a potem założyły na ramiona białe skrawki materiału – symbol czystości i niewinności. Nie mogą ich zdjąć, dopóki nie odbudują zaufania patriarchy. Ironia jest czytelna, daleko na horyzoncie majaczy wiadomy finał tej historii. Wykarmiona grzechami rodziców, dziatwa zrzuci na barki swoich następców w pokoleniowej sztafecie ciężar nazizmu.
Autor
"Pianistki" pokazuje totalitaryzm w powijakach. Nie można go jeszcze nazwać, jeszcze nie obrósł w tłuszczyk haseł o rasowej czystości i życiowej przestrzeni. Raz utożsamiany jest z tępą, "wsiową" brutalnością, kiedy indziej z wyrafinowaną przemocą psychiczną i fizyczną. To zło banalne, naiwne, pozbawione metafizycznego charakteru, wpisane w struktury społeczne. Przypomina bardziej niezbędne dla organizmu kolonie drobnoustrojów, aniżeli zabójczego wirusa. Eskalacji przemocy nie towarzyszy wielki huk, jej przyczyną jest niezauważalny, stopniowy demontaż codzienności: tajemniczy wypadek wiejskiego lekarza, przypadkowa śmierć chłopki, zniknięcie dziecka ziemskiego właściciela.
Niczym w rasowym thrillerze, reżyser podsunie nam odpowiedź na pytanie, kto i za co każe wieśniaków. Finał nie przynosi jednak łatwego pocieszenia. Narrator
Hanekego, młody nauczyciel, snuję swoją opowieść z perspektywy dalekiej przyszłości, gdy Holokaust postawił już kropkę nad i. W jego głosie słychać żal i skruchę za to, "co stało się w tym kraju". Rachunek sumienia i obietnica poprawy nic nam bowiem nie pomogą. Gdyby pamięć historycznego doświadczenia potrafiła zatriumfować nad instynktami, biała wstążka nie byłaby tak często plamiona krwią.