Planete Doc Review Dzień 8: Ludzie pod nadzorem

Filmweb / autor: , , /
https://www.filmweb.pl/news/Planete+Doc+Review+Dzie%C5%84+8%3A+Ludzie+pod+nadzorem-51530
Za nami ósmy dzień festiwalu filmów dokumentalnych Planete Doc Review. Jeżeli jeszcze nie wzięliście udział w konkursie na najlepszy film festiwalu, to możecie to zrobić klikając TUTAJ. Jeśli chcecie poznać program na weekend, wejdźcie na naszą stronę poświęconą festiwalowi, którą znajdziecie TUTAJ.

Ojciec, syn i Stasi

Co może łączyć ojca i syna? Miłość, podziw, wzajemny szacunek, sympatia? W przypadku Jörga Hejkala są to raporty, meldunki, które jego ojciec jako pracownik Stasi sumiennie pisze, oceniając postawę i poglądy syna, informując nawet o życiu prywatnym, intymnym. Syn przypadkiem odkrywa raporty i podejmuje próbę ucieczki tak od swojej rodziny, jak i z NRD. Podejmuje próbę ucieczki przez granicę węgierską, nie udaje mu się, trafia na dwa lata do więzienia...



Po ponad 20 latach Jörg opowiada historię swego życia nie bez dużych emocji, jednak próbuje też analizować, zrozumieć, szuka wyjaśnienia, bo "możliwe jest, że nie chciałbym przez całe życie gardzić moim ojcem." Warto zaznaczyć, że konfrontacja mężczyzny z przeszłością i swoją rodziną nie jest w przypadku obywateli byłej NRD sprawą wyjątkową.

Bohaterowie filmu "Ojciec i wróg" jednak wciąż do końca nie mogą zrozumieć motywów swego postępowania. Zadziwia niesłychana bierność matki, podporządkowanie i wierne posłuszeństwo ojca, determinacja syna. Film jest ciekawie, dynamicznie zrealizowany, łączy tradycyjną narrację dokumentalną w formie monologów bohaterów ze wstawkami fabularnymi, przedstawiającymi epizody z życia Jörga, a także prezentuje materiały operacyjne Stasi i prywatne, amatorskie archiwalia filmowe. Przerażająco autentyczny film.
(MB)

Charles Bronson? Nie, Tomasz Strzyżewski

Tomasz Strzyżewski został zatrudniony w latach 70. w GUKPPiW (Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk) w delegaturze w Krakowie, czyli w cenzurze, na stanowisku radcy. Dlaczego nie na stanowisku cenzora? Jak wiadomo bowiem powszechnie, cenzury w PRL nie było.

Z początku wszystko wyglądało niewinnie – on po prostu chciał dobrze zarabiać, bo miał na utrzymaniu żonę i dziecko. Przypadkiem okazało się, że brat bohatera "ma różne dojścia" i pracę udało się załatwić, a tam biuro przyjemne, zadania ciekawe, tym bardziej, że tak naprawdę na początku nie było wiadomo, co będzie się robiło. A ze Strzyżewskiego fajny był chłopak, nieco do Bronsona podobny, nawet sobie takie same "wąsiska zapuścił".

A potem, to już jakoś szło, tylko Strzyżewskiemu nie szło. Od momentu zetknięcia się z wytycznymi, wedle których skrupulatnie kontrolowano wszystko co szło do druku od wizytówek, podręczników szkolnych po fotografie i poezję – odczuwał sprzeciw. Zasięg cenzury był totalny. Nie wolno było pisać o zanieczyszczeniu środowiska, o wypadkach przy pracy – o wszystkim, co mogło położyć się cieniem na najlepszym z ustrojów. Strzyżewski był zszokowany rozmiarem kłamstwa, skalą cenzorskiej pracy. Postanowił przepisać najważniejszy cenzorski dokument, swego rodzaju biblię cenzorów, zawierający wytyczne do pracy i uciec z nim za granicę. W roku 1977 uciekł z odpisem i kopiami dokumentów do Szwecji.

"Wielka ucieczka cenzora" to znakomity, wartko nakręcony dokument, prezentujący wypowiedzi nie tylko głównego bohatera, ale także przedstawicieli środowisk emigracyjnych oraz innych cenzorów, którzy wydają się pozbawieni zdolności do moralnej oceny swojej niedawnej służby i tylko nostalgicznie wzdychają "tyle, co się wtedy naczytałam...".
(MB)

Smutek czterech ścian

Tym razem organizatorzy Planet Doc Review naprawdę się postarali i sprowadzili do Polski film, którego jeszcze nikt na świecie nie widział i którego nikt na świecie w tej postaci już zapewne nie zobaczy. "Fiński pokój" miał w Warszawie swoją światową premierę, a twórcy zdradzili na spotkaniu, że przed fińską premierą film zostanie jeszcze raz przemontowany i skrócony o 5 minut.



"Fiński pokój" to dokument niezwykle typowy dla tej północnoeuropejskiej nacji: ekscentryczny i przepełniony melancholią. Pesymizm i samotność wyziera niemal z każdego kadru. Tylko jedna para, zresztą rodzice reżysera, wyłamuje się z tego depresyjnego portretu samotnych, niespełnionych ludzi zamkniętych w czterech ścianach.

Obraz Jukki Kärkkäinena ogląda się dobrze, czas szybko płynie. Jednak kiedy zapalają się światła, trudno nie czuć pewnej konsternacji. Film pozbawiony został pointy, zabrakło – poza samymi pokojami rzecz jasna – idei przewodniej. Dokument staje się przez to zbiorem luźnych impresji. Jeśli to wam odpowiada to w porządku, jeśli jednak szukacie czegoś więcej, niestety tutaj tego nie znajdziecie.
(MP)

Droga donikąd

"Życie pod lupą" bardzo przypomina "Przedłużyć życie", inny dokument pokazany w ramach 6. Planete Doc Review. Jest to bryk z filozofii, który posłużyć może jedynie jako bodziec do zainteresowania się głębiej tematem. I choć Astra Taylor chciała obraz uatrakcyjnić, nie do końca jej się to udało.



Grupa współczesnych myślicieli wędruje, i to dosłownie, ścieżką filozofii dywagując na różne mniej lub bardziej intrygujące tematy. Niestety ograniczenia czasowe sprawiły, że te luźne mikro-wykłady to w zasadzie sałatka przygotowana z kilku uniwersalnych banałów z dodatkiem paru lekko wywrotowych idei. Za hasłami rewolucji, ekologii, filozofii, płci, niepełnosprawności tak naprawdę niewiele się kryje. Widz postawiony jest w roli osoby siedzącej w parku nad strumieniem: przygląda się płynącej wodzie, ale nie partycypującej w tym ruchu. Trochę szkoda, ale z drugiej strony filozofia ma nie od dziś problem z obrazami, zdecydowanie lepiej radząc sobie ze słowem. W filmie jednak słowo nie jest najważniejsze, zatem projekt od początku był skazany na porażkę. Na szczęście nie jest to porażka całkowita i być może niektórych zainteresuje na tyle, by zechcieli sięgnąć do materiałów źródłowych.
(MP)

Afryka kontra afrykanerzy

Niełatwo jest przyzwyczaić się do zmian - wiedzą o tym najlepiej mieszkańcy domu spokojnej starości położonego przy kąpielisku Sea Point w Kapsztadzie. Gdy mogli tu przebywać tylko biali, świat był prostszy, ludzie uprzejmi i nikt nie zawracał sobie głowy takimi pierdołami jak apartheid. "Nic nie może przecież wiecznie trwać" - śpiewała romantycznie Anna Jantar, zwiastując afrykanerom koniec ich politycznej dominacji w RPA. Dziś Sea Point jest dla dla wszystkich, co skłania jedną z białych rozmówczyń reżysera Francois Verstera do smutnej konstatacji, że niedługo w kraju może powstać apartheid a rebours. Czarni wciąż twierdzą, iż są prześladowani. Kto ma więc rację?



Świat jest cholernie skomplikowanym miejscem, z czego twórca "Stare dobre Sea Point" doskonale zdaje sobie sprawę. Zamiast odpowiadać na trudne pytania, woli słuchać i obserwować. Refleksje i opinie pozostawia widzom, wierząc w ich inteligencję. Verster urodził się w Kapsztadzie, więc jego spojrzenie nie jest zarażone bakteriami filmowej turystyki. W dodatku lubi kombinować z formą - "Sea Point" odlatuje co jakiś czas w audiowizualne stany nadświadomości. Może to świadczyć o braku dyscypliny i bałaganie intelektualnym w głowie Verstera. Mimo wszystko jego film porusza zbyt wiele trudnych kwestii, by można go było, ot tak, odrzucić.
(ŁM)