W poniedziałek w Hawanie zmarł Ruben Gonzalez, fenomenalny muzyk, gwiazda Buena Vista Social Club - informuje "Gazeta Wyborcza".
Kiedy amerykański producent Ry Cooder poszukiwał kubańskich muzyków do projektu, z którego w końcu zrodziły się płyta i film
"Buena Vista Social Club", wciąż słyszał opowieści o najwspanialszym pianiście na Kubie, który nazywał się Ruben Gonzalez. Najpierw dowiedział się, że ktoś taki rzeczywiście występował przed rewolucją, ale już dawno umarł. Potem, że przeżył rewolucję i nawet grywał za Castro, ale z powodu zaawansowanego reumatyzmu przestał zajmować się muzyką. Ku swojej ogromnej uldze Cooder w końcu odnalazł Gonzaleza w świetnym zdrowiu i dowiedział się, że ten rzeczywiście nie gra od lat, ale z banalnego powodu - podczas tropikalnej burzy jego stary fortepian uległ zniszczeniu, a na nowy go nie stać.
Gonzalez (ur. w 1919 r.) był już wtedy mocno po siedemdziesiątce. Dopiero dzięki Cooderowi zyskał należną mu światową sławę. W roku 1997 wydał pierwszą płytę pod własnym nazwiskiem zatytułowaną
"Introducing... Ruben Gonzalez" (tytuł dość ironiczny, zważywszy że przedstawianym na tej płycie debiutantem jest 78-latek), rok później kolejną -
"Chanchullo". Niezależnie od tego występował też na płytach
"Buena Vista Social Club" i
"Afro-cuban All Stars".