FilmWeb: Twój pełnometrażowy debiut fabularny, komedia,
"Pół serio", zdobyła na ubiegłorocznym festiwalu w Gdyni największą liczbę nagród. Wcześniej realizowałeś dokumenty i programy publicystyczne dla telewizji. Jak w ogóle doszło do tego, że zająłeś się reżyserią? Skończyłeś przecież Wydział Fizyki na Uniwersytecie Warszawskim.
Tomasz Konecki: Nie stało się tak bez przyczyny - nigdy nie zdarza się tak, że ktoś jest stuprocentowym matematykiem, a potem w stu procentach poświęca się filmowi. W szkole średniej do końca nie wiedziałem, kim chcę zostać. Myślałem o egzaminach na reżyserię, bawiłem się w fotografię, zajmowałem się muzyką - grałem na flecie, na gitarze, przymierzałem się do gry na saksofonie, tysiące rzeczy przelatywało mi przez głowę. W czwartej klasie liceum nikt nie jest w stanie podjąć w pełni świadomego wyboru, czym chce się w życiu zajmować. Tego rodzaju niedojrzałość jest zresztą częścią mnie - niewykluczone, że jeszcze trzy razy zmienię zawód. Kiedy podejmowałem decyzję, co do swojej przyszłości, fascynowały mnie zarówno fizyka, filozofia, jak i reżyseria. W fizyce pasjonowało mnie odkrywanie świata, gra intelektualna - jest w niej coś na wpół religijnego. Moi przyjaciele, którzy zajmują się fizyką teoretyczną, stanowią dla mnie wzorce osobowościowe, jeśli chodzi o czystość intencji. Nauką nie zajmujesz się po to, żeby imponować innym ludziom, ale robisz to bezinteresownie - dla odkrywania piękna świata. Do tej pory uważam, że świat nauk ścisłych jest niezwykły - to inspiracje, które muszą wynikać z czysto duchowych, niekomercyjnych pobudek. Moja niedojrzałość wynikała zatem z takiego emocjonalnego rozłamu - nie byłem spokojnym, cichym flegmatykiem, który poświęca się wyłącznie jednej rzeczy, badaniom naukowym. Jeszcze w trakcie studiów grałem w kapeli, która nazywała się deformacja i czułem, że poza pięknem nauk ścisłych, pociąga mnie świat emocji, które muszą znaleźć jakieś ujście. Kiedy skończyłem studia doktoranckie i musiałem zacząć zarabiać pieniądze, pojawiło się ponownie pytanie - co dalej? Patrzyłem na znajomych, którzy pracowali w rozrywce, w agencjach reklamowych i nie mogłem się nadziwić, co to za świat. Wychowałem się w otoczeniu, w którym pracowało się z pasji, a nie dla kasy - tym bardziej trudno mi się było odnaleźć w nowych warunkach. I wtedy pojawiła się praca w telewizji. Dostałem kamerę i wróciłem do swoich marzeń z liceum.
FilmWeb: Materiał filmowy do
"Pół serio" powstał początkowo dla potrzeb programu telewizyjnego, poświęconego zagadnieniom kinematografii. Powiedz, skąd pomysł, żeby scenki fabularne z cyklicznego magazynu filmowego przekształcić w pełnometrażowy film?
Tomasz Konecki: Po czwartym odcinku programu
"Pół serio", mieliśmy z Andrzejem Saramonowiczem i Tomkiem Madejskim nagranych ok. 50 minut scen fabularnych i wiedzieliśmy, że jako część programu publicystycznego, zostaną one odłożone na półkę w archiwum telewizyjnym. Scenki zaś były bardzo udane, wszyscy chwalili scenariusze, reżyserię, zdjęcia i grę aktorów; mówili, że to interesujące i nietypowe zjawisko. Obawialiśmy się więc tego, że dysponujemy świetnym materiałem filmowym, który nie ujrzy więcej światła dziennego. Dlatego postanowiliśmy zrobić z tego demo - dość spektakularne zresztą, zawierające bowiem kilka, bądź nawet kilkanaście etiud. Potem przypomnieliśmy sobie, jak zaczynał
Skolimowski i stwierdziliśmy, że możemy posklejać gotowe etiudy w spójną całość, łącząc je historią fabularną. Nie wiedzieliśmy naturalnie jak to się sprawdzi, czy taki collage różnych etiud zadziała. Andrzej podjął się rozpisania takiego pomysłu. Przebieg fabularny tej opowieści musiał być prosty, gdyż wystarczająco zawikłane były już etiudy. Trzeba było także stworzyć krwiste i wiarygodne postaci, żeby historia nie sprawiała wrażenia opowiastki dolepionej na siłę do etiud. Kiedy Andrzej przyniósł gotowy scenariusz, wiadomo było, że pomysł był dobry - okazało się, że dialogi mają iskrę, a postaci są świetnie zarysowane.
FilmWeb: Towarzyszył Wam straszny pośpiech realizacyjny. Musieliście chyba szybko podejmować decyzje.
Tomasz Konecki: Nigdy nie mieliśmy nadmiernie dużo czasu, a zresztą Andrzej najsprawniej tworzy pod presją naglących terminów (śmiech). Historia łącząca wszystkie etiudy miała 25 stron tekstu, co stanowi materiał na ok. 25 minut filmu - nikt nigdy nie próbował zrealizować w ciągu jednego dnia takiej ilości materiału. Tym bardziej, że nie jest to praca tego typu, co przy telenoweli, gdzie na planie stoi kilka kamer. Kręciliśmy całość na taśmie filmowej, z jednej kamery i wiedzieliśmy, że zrobienie dziennie pięciu minut materiału to niezła orka, a co dopiero dwudziestu pięciu. Musieliśmy więc zrezygnować z wielu rzeczy, na przykład z rozmaitych ciekawych ustawień kamery. To było kompletne wariactwo, ale o dziwo, udało się. Aktorzy zagrali znakomicie - oglądając gotowy film, nie czuje się pośpiechu, w jakim film był realizowany. Krzysiek Stelmaszyk dostał na przykład 25 stron tekstu, którego musiał się nauczyć w ciągu dwóch, czy trzech dni. Wypadł jednak świetnie.
FilmWeb: Pierwszy pokaz filmu odbył się w Teatrze Rozmaitości?
Tomasz Konecki: Tak, Natalia Adaszyńska, kierownik literacki Rozmaitości obejrzała etiudy i zaproponowała, że kiedy zlepimy je w całość, zorganizuje pokaz. Wyznaczyła nam konkretny termin i wtedy zaczęło się piekło - mieliśmy miesiąc na wykończenie filmu. Udało się dzięki pomocy przyjaciół. Ten pierwszy pokaz był dla nas decydujący. Kończyłem montaż o szesnastej, a o siedemnastej mieliśmy prezentować
"Pół serio" - byłem nieprzytomny. Wyszedłem na scenę, zapowiedziałem razem z Andrzejem film i natychmiast się upiłem gdzieś w kuluarach, bo nie byłem w stanie znieść emocjonalnie tego, jak ludzie odbiorą nasz film. Taka chwila to sprawdzian, czy człowiek, który coś stworzył, ma dystans do tego, co zrobił - czy można go zranić, krytykując jego dzieło. Byłem święcie przekonany, że jeśli ludzie nie śmieją się dokładnie w tym momencie, w którym moim zdaniem powinni, to tak, jakby mówili: nie masz za grosz wrażliwości, poczucia humoru i lepiej w ogóle nie zajmuj się filmem. Chodziliśmy z Tomaszem Madejskim po zapleczu, z tyłu sceny i kiedy słyszałem, jak ludzie się śmieją, byłem zszokowany. Wreszcie położyłem się na scenie tuż za ekranem i stamtąd obserwowałem reakcje widzów - to było niewiarygodne, bo wyglądało to tak, jakby skądś puszczano nagrany wcześniej, sitcomowy śmiech. Zaskoczyło mnie przyjęcie tego filmu przez publiczność. Po tym pokazie, pojawili się pierwsi producenci, zaproponowano nam posłanie filmu do Jedynki i w ten sposób telewizja dostała film za darmo. Wtedy zaczęła się sprawa Gdyni. Udział w tamtejszym Festiwalu udowodnił, że za małe pieniądze można zrobić profesjonalny film, który może znaleźć się na takiej imprezie.
FilmWeb: Czy historia trójki przyjaciół, którzy chcą zrobić film opisuje wasze perypetie?
Tomasz Konecki: raczej nie. To po prostu był dobry pomysł na konstrukcję całości filmu.
FilmWeb: W filmie jest jednak zdanie, wypowiadane przez jednego z trójki młodych twórców, które w żartobliwy sposób nawiązuje do Twojej biografii. Mowa o podobieństwie drogi twórczej Twojej i Zanussiego - najpierw studia na wydziale fizyki UW, potem filozofia i wreszcie film.
Tomasz Konecki: W filmie są cytaty z naszego życia, ale są jedynie towarzyskimi żartami Andrzeja Saramonowicza i niczym innym.
FilmWeb: Aktorzy chętnie przyjęli propozycję zagrania w
"Pół serio"?
Tomasz Konecki: Tak, zauważyłem zresztą, że aktorzy szukają okazji do zaangażowania się w projekt, który jest kompletnie inny od szeregu standardowych produkcji. Specyficzny klimat panujący na planie wynikał z tego, że podstawową rzeczą, którą się kierowaliśmy przy realizacji tego filmu jest podobne poczucie humoru, estetyki oraz fakt, że pracujemy w spokoju, bez krzyku. Całej naszej trójce, to znaczy Andrzejowi, Tomkowi i mi, zależało na tym, żeby stworzyć z aktorami coś naprawdę ciekawego. Było to o tyle proste, że pracowaliśmy z ludźmi w naszym wieku, z którymi łatwiej było się porozumieć.
FilmWeb: Nie myśleliście zatem o zaangażowaniu gwiazd, czy też aktorów o długoletnim stażu zawodowym?
Tomasz Konecki: Strasznie obawiałem się tego, że będziemy musieli zetknąć się z gwiazdą - ktoś taki uświetniałby swoim nazwiskiem obsadę, ale mógłby narzucać swój punkt widzenia. Prawdopodobnie upierałby się, żeby zagrać po swojemu i choć jego doświadczenie mogłoby podpowiadać nawet właściwsze rozwiązania, to jednak film jest naszą wspólną wizją. Bałem się sytuacji, w której musiałbym kogoś przekonywać do słuszności koncepcji i typu ironii, jakie chcieliśmy zaprezentować. Nasza ekipa miała świadomość, że aby coś fajnego stworzyć, musimy sobie zaufać. Pamiętam, że przy kręceniu pierwszej etiudy, w przerwach pomiędzy ujęciami, obserwowałem, jak
Rafał Królikowski bawi się postacią, jak udaje gangstera, wybucha śmiechem. Poprosiłem, żeby powtórzył to przed kamerą. Świetnie to zagrało. Było to zatem uczenie się od siebie nawzajem, podglądanie swoich zachowań i wrażliwości. Podczas realizowania mojej ulubionej etiudy, o studencie i ubeku, kiedy spotykaliśmy się z Tomkiem i Andrzejem wieczorami przy kawie, mieliśmy świadomość, że zgadzamy się w każdym punkcie - jeśli chodzi o ustawienia kamery, typ optyki, estetykę całości. Czułem wtedy, że stworzyliśmy grupę świetnie rozumiejących się ludzi.
FilmWeb: W
"Pół serio" mamy do czynienia z odmiennym rodzajem komizmu od tego, który przywykliśmy ostatnio oglądać na naszych ekranach.
Tomasz Konecki: Stało się tak dzięki temu, że chcieliśmy odkryć coś nowego. Myślę, że właśnie w tekstach Andrzeja jest coś takiego, co rzadko gości na rynku filmowym. Mieliśmy świadomość, że
"Pół serio" nie jest komedią, którą koniecznie wszyscy muszą oglądać. Najważniejsze było to, żeby podobała się nam. Typ poczucia humoru w
"Pół serio" to coś pośredniego między Monty Pythonem, a Woody Allenem.
FilmWeb: To znaczy, że robiąc film, nie myśleliście o konkretnym widzu, o określonej publiczności, do której ma być adresowany?
"Pół serio" jest reklamowane jako "komedia dla inteligentnego widza".
Tomasz Konecki: W Gdyni zastanawialiśmy się jak zareklamować film, ciężko bowiem przyciągnąć odbiorcę, mówiąc mu po prostu - przyjdź obejrzeć coś odbiegającego od standardu. Myślę jednak, że każdy, kto posiada odrobinę poczucia humoru, będzie się na
"Pół serio" śmiać. Nie jest to wcale hermetyczna propozycja. Bałem się, że młode pokolenie nie odbierze żartów z komunizmu. Widziałem jednak jak reagują ludzie w Kazimierzu - młodzież świetnie się bawiła. Choć dla niej jest to czysty absurd, a dla nas zawiera się w tym dodatkowy, konkretny podtekst, mówiący o rzeczywistości, która jest już na tyle odległa, że można się z niej śmiać. Mimo to, uważam, że w Polsce jeszcze przez długie lata nie będzie można zrobić dobrego, odważnego filmu na ten temat. Polacy nie nabrali bowiem wystarczającego dystansu do tamtych czasów, co najlepiej zresztą widać w polityce. Sądzę więc, że nie mieliśmy sprecyzowanego odbiorcy - każdy młody człowiek, który lubi kino, będzie się na
"Pół serio" dobrze bawił. Jest tu bowiem mnóstwo cytatów, nawiązań do innych obrazów, zabawy stylem. Nie ma zarazem większego znaczenia, czy ktoś dobrze zna np. Bergmana, bo żart nie odnosi się do konkretnych jego filmów, tylko jest opowiadany w pewnym charakterystycznym dla niego stylu.
Bałem się początkowo, że
"Pół serio" będzie eklektyczne, ale kiedy zobaczyłem, jak widownia reaguje na ten film, byłem mile zaskoczony. Okazało się, że bez względu na miejsce, w którym był pokazywany - czy to w wielkim mieście, czy małej miejscowości,
"Pół serio" spotykało się z fantastycznym odbiorem. Najwyraźniej nie trzeba kończyć uniwersytetu i uczęszczać do DKF-u, żeby rozumieć tę komedię.
FilmWeb: No właśnie - w tym filmie swobodnie posługujesz się różnymi stylami, mieszasz konwencje, bawisz się nimi. Czy potrafiłbyś, czy w ogóle chciałbyś zrobić film serio, utrzymany w jednorodnej stylistyce, zachowujący spójność stylu, od którego się w
"Pół serio" ironicznie odżegnujesz?
Tomasz Konecki: Trudno odpowiedzieć na to pytanie, bo
"Pół serio" to nasz debiut. Moje wcześniejsze doświadczenia były związane z realizacją dokumentów. Razem z Tomkiem Madejskim tworzyliśmy krótkie etiudy. Jeżdżąc po kraju, zbieraliśmy materiał, który miał opisywać jakie nastroje, odczucia, wzbudzał w nas świat i ludzie, których w trakcie tych wypraw poznawaliśmy. Zawsze traktowaliśmy to z pełną powagą, nie szukaliśmy dystansu. Chyba, że podchodziliśmy do opisywanej rzeczywistości z pół dystansu, bawiąc się trochę w czeskie kino, nawiązując do pewnego stylu. Jeśli to przekazywało prawdę o tych ludziach, miało rację bytu. Naturalnie chciałbym zrobić film opisujący rzeczywistość w poważnym tonie, ale łatwiej jest według mnie opowiadać z dystansu, jaki stwarza komedia.
Boję się, że kiedy zacznę opowiadać o sprawach, do których mam niezwykle emocjonalny stosunek, zagubię dystans i zacznę mówić wprost. Podobno komedia jest najtrudniejszym gatunkiem, ale chyba większą trudność stwarza odnalezienie granicy, której nie należy przekraczać, gdy podejmuje się bolesne tematy w tonie serio. Trzeba wiedzieć gdzie się zatrzymać, żeby w filmie nie wyłożyć kawy na ławę. Chociaż patrząc na Von Triera, nabiera się przekonania, że można tak postępować - należy jedynie wiedzieć, gdzie się zatrzymać i jak poprowadzić taką wiwisekcję.
FilmWeb: Powiedziałeś, że zwykło się uważać komedię za trudny gatunek. Także prowadzenie aktorów w komedii wydaje się poważnym wyzwaniem dla reżysera, zwłaszcza mało doświadczonego w tym względzie. Jak sam oceniasz swoją współpracę z aktorami?
Tomasz Konecki: Bardzo dobrze (śmiech). Jeśli każesz mi wystawić sobie cenzurkę, to marketingowo byłoby wskazane się tak zareklamować. Mówiąc poważnie, albo się taką umiejętność posiada, albo nie. Na pewno na studiach nikt się tego nie nauczy. Nie uzasadniam w ten sposób wyboru drogi, jaką sam doszedłem do realizowania filmów. Jest to kwestia posiadania, bądź braku kontaktu emocjonalnego z aktorami, ale też ustalenia przez reżysera, jaką rolę odgrywają w filmie jego aktorzy. Dla nas, przy tak małym budżecie, była to kwestia najważniejsza. Paradoksalnie, to, co wydawać się może ograniczeniem, dla nas stało się zaletą, pomogło nam bowiem ustalić priorytetową rolę aktorów w
"Pół serio". Wiedzieliśmy, że mamy za mało pieniędzy, żeby robić "Gladiatora" i związku z tym, ustawienia kamery, środki finansowe na zrobienie scenografii, liczba dni zdjęciowych, czyli to, co wpływa na planowanie produkcji, musiały zostać zminimalizowane. A kiedy minimalizujesz filmowe zabiegi, które podbijają estetykę, aktor staje się najważniejszy. Dlatego skupiliśmy się stuprocentowo na pracy z aktorami. Na wielkim planie zdjęciowym, przy ogromnej produkcji, realizowanej za gigantyczne pieniądze, z liczną ekipą, kiedy aktorzy mają jeszcze poza tym dużo innych zajęć, może się zdarzyć, że na którymś etapie, nie dopilnuje się pracy z nimi. Jeśli bowiem zdjęcia mają potrwać trzy miesiące, w ciągu których trzeba jeszcze zorganizować plan, aktorstwo przestaje odgrywać najważniejszą rolę. Nam udało się uniknąć takiej sytuacji. Dla nas mistrzem jest
Woody Allen, który sam zaczął robić filmy na podstawie swoich specyficznych scenariuszy i nie miał środków na wyrafinowane zabiegi filmowe. Robił więc długie ujęcia, skupiał się na bohaterach.
FilmWeb: Czy po sukcesie, jaki odniósł film
"Pół serio" na festiwalu w Gdyni, telewizja zamierza wznowić i kontynuować program pod tą samą nazwą?
Tomasz Konecki: Przedstawiono nam taką propozycję, stwierdziliśmy jednak, że wyczerpał się nasz zapał do realizowania magazynu. Chcielibyśmy robić już inne rzeczy. Powstał film, mamy już więc pewien etap za sobą. Poza tym, wiem jak wyglądają losy wielu programów w telewizji, pomysł jest przyjmowany, potem porzucany, później ponownie wznawiane są rozmowy, a w końcu często nic z tego nie wychodzi.
FilmWeb: Dlaczego w ogóle program został przerwany?
Tomasz Konecki: Bo wszystko się kiedyś urywa. Robiliśmy swojego czasu cykl "Bez przebaczenia". Andrzej był redaktorem naczelnym tego programu, który poruszał naprawdę szalenie poważne problemy kina. Na program składały się wywiady, ale dobrze zmontowane, ze świetnymi wstawkami, estetycznie filmowane, które tworzyły spójną i ciekawą całość. Po jakichś dwóch latach, chociaż wszyscy program chwalili, pojawiły się opinie, że jest on zbędny, ma za małą oglądalność, itp. W telewizji zawsze istniała pewna dwuznaczność w traktowaniu poważnych programów. Przypuszczam, że tak mogło być także w przypadku
"Pół serio".
FilmWeb: Do sposobu realizacji
"Pół serio" nikt wam się już chyba jednak nie wtrącał?
Tomasz Konecki: Rzeczywiście, realizowaliśmy ten program bez żadnych nacisków ze strony producenta. Zuzanna Łapicka, redaktor, bardzo nam pomagała, wiedziała że w
"Pół serio" jest publicystyka, na której jej zależy i miała do nas zaufanie, jeśli idzie o wartość scenek fabularnych. Nigdy nie ingerowała w zawartość programu. Raz tylko pojawiła się wątpliwość, czy można użyć słowa moszna na antenie, ale przekonaliśmy ją, mówiąc, że jest to wyraz figurujący w słowniku.
FilmWeb: Kiedy zaczęła się Twoja współpraca z Andrzejem Saramonowiczem?
Tomasz Konecki: Przy programie
"Bez przebaczenia". Poznaliśmy się w telewizji, jakieś pięć lat temu, kiedy robiłem etiudy dokumentalne do
"Swojskich klimatów". Telewizja jest takim oszalałym światem, w którym w ciągu pięciu sekund rozpoznajesz ludzi, z którymi chcesz w ogóle rozmawiać - bo z całą resztą nie chcesz. Wypatrzyliśmy się z Andrzejem błyskawicznie, bo w telewizji, w powodzi ludzi szuka się osób, z którymi można usiąść przy kawie i zamienić parę sensownych słów. Ta instytucja jest jak Wieża Babel, gdzie spotykają się ludzie z tak różnych środowisk, o tak odmiennych orientacjach politycznych, że ciężko tam znaleźć sobie kogoś bliskiego. Udało nam się jednak trafić na siebie z Andrzejem, a potem pracowaliśmy przy
"Bez przebaczenia". Już wtedy znaleźliśmy wspólny język, mogliśmy porozmawiać o kinie, Andrzej oglądał etiudy, które robiliśmy z Tomkiem, potem wspólnie chodziliśmy na kurs reżyserii filmu dokumentalnego, który organizowała telewizja. Ciężko zdefiniować, czemu tak się stało - ludzie, którzy podobnie myślą, chyba się po prostu przyciągają.
FilmWeb: Na konferencji prasowej zapytano Cię o Twoją przynależność do nurtu kina niezależnego. Powiedziałeś, że nie lubisz sztywnych definicji, mających ściśle sklasyfikować jakąkolwiek twórczość.
"Pół serio" jest bowiem z pewnością filmem niezależnym, jeśli idzie o zawartość myślową, pod względem produkcyjnym zaś nie da się tego o nim powiedzieć, film był bowiem finansowany przez telewizję.
Tomasz Konecki: Ta dwuznaczność tkwi zresztą w samej nazwie "kino niezależne". Dla mnie nie istnieje zresztą pojęcie polskiego kina niezależnego. U nas często myli się filmy niezależne z amatorskimi. Jeśli mówimy o światowym kinie niezależnym, mamy na myśli na przykład
"Pi" Aronofskiego. Czy w Polsce ktokolwiek zrobił obraz tego formatu, pozyskując pieniądze od niezależnych producentów? Istnieje u nas kino niezależne w sensie intelektualnym, mimo silnych nacisków, żeby realizować wyłącznie produkcje komercyjne. Do takich obrazów należy na przykład
"Dług" Krauzego, który jest filmem artystycznym. Sądzę jednak, że brak u nas mechanizmów, umożliwiających powstanie kina niezależnego, pojmowanego jako pewien ruch, odznaczający się poziomem profesjonalnym, a zarazem finansowany w sposób, który zapewnia taki profesjonalny poziom. Mówiąc o polskim kinie niezależnym, mamy na myśli produkcje, w których realizatorzy dysponują dwiema kamerami cyfrowymi, co niekorzystnie odbija się na jakości dźwięku albo organizacji planu zdjęciowego, czy tez jeszcze na czymś innym. Nie ma jeszcze dróg finansowania projektów undergroundowych, w których grupa ludzi zgromadziłaby z niezależnych źródeł budżet około dwustu, trzystu tysięcy złotych, co gwarantowałoby profesjonalny poziom wykonania. Nie funkcjonują u nas mechanizmy, które umożliwiałby istnienie takiego ruchu. Na świecie, można przekonać biznesmenów do wyłożenia pieniędzy na niekonwencjonalny film, bo istnieje możliwość odpisania od podatku kwot zainwestowanych w kulturę.
FilmWeb: Powiedziałeś mi wcześniej, że mimo sukcesu, jaki odniosło
"Pół serio" na festiwalu w Gdyni, wcale nie jest wam teraz łatwiej pozyskać pieniądze na realizację kolejnego projektu.
Tomasz Konecki: Ten sukces daje nam niewątpliwie kredyt zaufania u producentów. Złożono nam pewne propozycje, ale były to głównie oferty realizacji seriali - po przeczytaniu paru scenariuszy od razu powiedziałem, że nie podejmuję się ich nakręcenia. Wątpliwe jest zatem, czy taki sukces daje nam szansę na przeforsowanie własnych projektów. Jesteśmy rozpoznawani jako twórcy nagrodzonego filmu, ale walka o pozyskanie pieniędzy na nasze produkcje nadal się toczy. Wciąż mamy problemy z przekonaniem kogoś do ich sfinansowania. Nadal postrzegają nas, to znaczy Tomka, Andrzeja i mnie, jako dość dziwną grupę twórców. Kiedy zwracamy się do ludzi, którzy mają pieniądze, nadal słyszymy, że trzeba robić filmy według sprawdzonych schematów, które gwarantują dużą oglądalność. Producenci mają swoją wizję humoru, który dobrze się w tym kraju sprzedaje. Nas śmieszy coś innego, a nie sądzę, żeby także odbiorcy odznaczali się wyłącznie takim gustem, o jaki ich podejrzewają producenci. Ludziom, którzy decydują o dopuszczeniu filmu do produkcji, wydaje się, że wiedzą najlepiej co śmieszy widzów. Może więc powinni sami robić swoje filmy. Gdyby pojawił się ktoś, kto proponowałby humor w stylu Jeremiego Przybory i Wasowskiego, nikt nie chciałby kupić jego scenariusza. Wszyscy bowiem baliby się, że taki film nie znalazłby adresata. Jest to kompletny brak wiary w poziom poczucia humoru Polaków. A przecież Polakom podobają się jednak rzeczy tak subtelne, jak Kabaret Starszych
Panów.
FilmWeb: Nie macie chyba jednak tak koszmarnych doświadczeń z producentami, jak filmowcy z
"Pół serio"?
Tomasz Konecki: Czasami mamy nawet gorsze. Propozycje producenta w
"Pół serio" są niczym w porównaniu z tym, co nam proponowano. Grupa Monty Pythona by tego nie wymyśliła. W mechanizmach, które decydują o tym, co wypuścić na ekrany, kładzie się nacisk na to, by powstawało więcej produkcji mających zapełnić sale kinowe. Dzięki temu rośnie oczywiście moda na kino polskie, ale decydentom coraz bardziej brakuje odwagi, by wyłożyć pieniądze na projekty oryginalne i nieszablonowe. Mało kto chce podjąć takie ryzyko, bowiem zdaje sobie sprawę, że zostanie rozliczony także z liczby sprzedanych biletów. W taki sposób kręci się jednak stryczek na własną szyję. Działają tu właśnie tego typu mechanizmy i dlatego tak trudno młodym ludziom przebić się z własnymi pomysłami.
FilmWeb: Opowiedz o waszych kolejnych wspólnych projektach filmowych - o
"Ciele" i o
"Polsce 2 Maja".
Tomasz Konecki: Andrzej mówił na konferencji, że
"Polska..." będzie komedią, ale nie jest tak to do końca. Na razie powstała pierwsza wersja scenariusza, nad którą długo się zastanawiałem. Musieliśmy razem z Andrzejem i Tomkiem przemyśleć, co chcemy przez tę komedię powiedzieć - bo nie jest to już czysty, abstrakcyjny żart, ale poważne zagadnienie, które ma aspekty komediowe. Film będzie miał wymiar pokoleniowy, troszkę prowokacyjny, ma on bowiem stawiać pytanie, czy istnieje poczucie więzi narodowej po 89 roku.
Andrzej stworzył w scenariuszu do
"Polski 2 Maja" bardzo radykalne wizerunki postaci, których zderzenie rysuje dość ironiczny obraz naszego narodu.
"Ciało" natomiast będzie czarną komedią nawiązującą do kina "post Tarantinowskiego". Scenariusz ma strukturę wielowątkową przypominającą
"Przekręt" Guya Ritchiego. Humor nie wypływa tu tylko z dialogów, ale też ze zderzenia i przecięcia wielu wątków ze sobą. Konstrukcja jest istotnie dość skomplikowana, ale kiedy kolejny raz obejrzałem
"Nie lubię poniedziałku", dostrzegłem, że jest to film dużo bardziej "zakręcony" niż
"Przekręt". Jest w nim dużo więcej wątków, a mimo to widz pamięta wszystkich bohaterów, film jest śmieszny, a w dodatku mówi dużo o rzeczywistości tamtych czasów, w których powstał. No i jest czytelny do tej pory. Zamierzamy więc podążać tym tropem.
FilmWeb: Serdeczne dzięki za rozmowę.