Relacja
CANNES 2019: Powrót króla?
20-05-2019 15:12
/ Konkurs Główny trwa. A w nim m.in. nowe dzieło jednego z ojców rumuńskiej nowej fali, zaskakujący "Whistlers" ("La Gomera") w reżyserii Corneliu Porumboiu oraz kolejny, monumentalny epos amerykańskiego klasyka, Terrencea Malicka, czyli "A Hidden LifePrzeczytajcie recenzje Michała Walkiewicza.
Monolit, rec. filmu "A Hidden Life", reż. Terrence Malick
Terrence Malick może być żywym dowodem na istnienie równoległych rzeczywistości. Mimo szczerych chęci nie jestem w stanie uwierzyć, że człowiek, który medytację nad istotą wolności i wiary prowadził kiedyś z pozycji awangardzisty, pochodzi z tego samego świata, co autor taśmowych, wyzutych z narracyjnej energii diagnoz współczesności (albo "wszystko, co wydarzyło się po Drzewie życia"). W "A Hidden Life" – powtórzę razem z canneńskim chórem – amerykański klasyk wraca do formy. A skoro wraca, to znów dmie w trąby jerychońskie: wolność i niewola, kryzys wiary i zmierzch cywiizacji, Bóg i Szatan, Bach i Hitler. To filmowa waga ciężka – ciężko kwestionować jej majestat i równie ciężko ją znieść.
Choć prolog utworu – z obietnicą historii opartej na faktach oraz montażem archiwaliów dokumentujących triumf III Rzeszy – wydaje się mylący, po chwili nie ma już wątpliwości, w czyjej głowie jesteśmy. Z mroków ekranu wyłaniają się odgłosy dzikiej przyrody, mężczyzna i kobieta recytują wersy o zmierzchu arkadyjskiego mitu, za chwilę też usłyszymy "Pasję według św. Mateusza" i zobaczymy pierwszą jazdę kamery wzdłuż wysokiej trawy. Za kanwę filmu służą losy Franza Jägerstättera (August Diehl), rolnika z anektowanej Austrii, który w czasach przymusowego poboru do wermachtu odmówił służby. Został za to przeciągnięty przez piekło, zaś po latach – uznany za męczennika i beatyfikowany przez Benedykta XVI. W filmie jest nie tyle symbolem jednostkowego oporu przeciw zbrodniczemu reżimowi, co uświeconym moralnym imperatywem. Poznajemy go w pierwszych latach wojny, gdy wiedzie sielskie życie u boku żony (rewelacyjna Valerie Pachner) i dzieci w wiosce Radegund – za ekspozycję służy tu piękna bukolika rodem z obrazów Poussina. Oczywiście, do raju powoli zakrada się zło. Najpierw prowokuje mieszkańców do nieufności i agresji wobec bohatera, później jego samego oplata mackami. A ponieważ sens chrystusowej ofiary jest dla Jägerstättera absolutny, w przeciwieństwie do sensów produkowanych przez nazistowską propagandę, bohater wbija nogi w ziemię i szykuje się na kolejne uderzenia.
Fakt, że Jägerstätter zainteresował właśnie Malicka, nie powinien dziwić. Jego historia prowokuje pytania esencjonalne dla twórczości mistrza: o definicję wiary, granice poświęcenia dla niedoskonałych oraz zinstytucjonalizowanych systemów wartości (ojczyzna, kościół, lokalna społeczność), wreszcie – o szlachetność cierpienia oraz pamięć pokoleń. Dziwi mnie jednak, jak łatwo poradził sobie z polifonicznym światem, który otacza bohatera. Jak precyzyjnie odciął swój film od skomplikowanego – politycznie, moralnie, religijnie – kontekstu, który mógłby tłumaczyć zarówno bierność kleru, jak i niełatwe w moralnej ocenie zachowania prowincjonalnej wspólnoty. Jak oczywistym wyborem było dlań zbudowanie tej filmowej katedry wokół człowieka nadświadomego, dokonującego introspekcji na akord. Podobne ustawienie akcentów jest zrozumiałe z perspektywy Malickowskiej historiozofii oraz współczesnej oceny XX wieku, lecz jeśli pytacie, czy służy filmowi, mogę tylko rozłożyć ręce. Być może rzeczone uproszczenia i "donośny głos proroka" mają rację bytu w dzisiejszym świecie, w którym rozmaite totalitaryzmy znów szczerzą kły, a kino jest najlepszym medium dystrybucji podobnych przestróg. Z drugiej strony, "A Hidden Life" nie sprawia wrażenia obrazu, który miałby szansę zdetronizować "Avengers".
Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ.
Zagwiżdż to jeszcze raz, Vlad, rec. filmu "Whistlers", reż. Corneliu Porumboiu
Jeśli rumuńska nowa fala wciąż kojarzy Wam się z postkomunistycznym kacem, aborcją w mafijnym podziemiu, życiem na podsłuchu Securitate oraz kaskadami łez spływającymi do zlewu, najnowszy film jednego z ojców nurtu, Corneliu Porumboiu, będzie sporym zaskoczeniem. To gangsterska komedia z absurdalnym punktem wyjścia i jeszcze bardziej absurdalnym finałem. A zarazem niezwykle delikatna satyra na różnorakie formy zinstytucjonalizowanej hipokryzji.
Tytułowi "gwizdacze" nie gwiżdżą z własnej woli – gwiżdżą, żeby przeżyć, a przy okazji zgarnąć walizkę pełną forsy. El Silbo, język używany najczęściej przez rdzennych mieszkańców Wysp Kanaryjskich, to jeden z najbardziej utylitarnych dialektów hiszpańskiego, zwłaszcza w górzystych, trudno dostępnych regionach La Gamory. Kiedy niesie go echo, brzmi trochę jak śpiew ptaków, lecz Cristi (Vlad Ivanov), skorumpowany policjant z Bukaresztu, nie ma czasu, żeby rozckliwiać się nad anielskim brzmieniem. Przypływa na wyspę celem dobicia targu z mafijnym półświatkiem, zaś nauki el silbo pobiera pod okiem gangstera Tomy (Sergiu Costache) oraz tajemniczej femme fatale, Gildy (skojarzenia z klasyczną rolą Rity Hayworth nieprzypadkowe, w tej roli zjawiskowa, znana z "Pentameronu" Catrinel Marlon). Nie trzeba dodawać, iż żmudna edukacja to dopiero początek jego problemów.
W przeciwieństwie do poprzednich filmów Porumboiu ("12:08 na wschód od Bukaresztu" czy "Policjant, przymiotnik"), w których powolna ekspozycja oraz długie ujęcia narzucały spokojny, niemal melancholijny rytm, "Whistlers" od razu wprowadza nas w środek akcji. Reżyser miesza plany czasowe, zmienia perspektywy, zaplata kolejne nitki intrygi, dzieli film na poświęcone kolejnym graczom rozdziały. Jasne, nie pomylicie go z Tarantino czy Ritchiem (filmowi najbliżej do innej opowieści o wyliniałym gangsterze w ciepłych krajach, czyli "Sexy Beast"), ale i sam Porumboiu kiepsko czułby się w butach epigona. Gatunkowa matryca, na którą nałożono surową inscenizację i niemal bezekspresyjne aktorstwo, rodzi ten rodzaj szlachetnego humoru, z którego reżyser słynie. Gwarantuję, że będziecie klaskać uszami, gdy bohater zacznie z pokerową twarzą testować swoje "językowe" umiejętności w zalesionej, ciągnącej się aż po horyzont kotlinie.
Całą recenzję można przeczytać TUTAJ.
***
Monolit, rec. filmu "A Hidden Life", reż. Terrence Malick
Terrence Malick może być żywym dowodem na istnienie równoległych rzeczywistości. Mimo szczerych chęci nie jestem w stanie uwierzyć, że człowiek, który medytację nad istotą wolności i wiary prowadził kiedyś z pozycji awangardzisty, pochodzi z tego samego świata, co autor taśmowych, wyzutych z narracyjnej energii diagnoz współczesności (albo "wszystko, co wydarzyło się po Drzewie życia"). W "A Hidden Life" – powtórzę razem z canneńskim chórem – amerykański klasyk wraca do formy. A skoro wraca, to znów dmie w trąby jerychońskie: wolność i niewola, kryzys wiary i zmierzch cywiizacji, Bóg i Szatan, Bach i Hitler. To filmowa waga ciężka – ciężko kwestionować jej majestat i równie ciężko ją znieść.
Choć prolog utworu – z obietnicą historii opartej na faktach oraz montażem archiwaliów dokumentujących triumf III Rzeszy – wydaje się mylący, po chwili nie ma już wątpliwości, w czyjej głowie jesteśmy. Z mroków ekranu wyłaniają się odgłosy dzikiej przyrody, mężczyzna i kobieta recytują wersy o zmierzchu arkadyjskiego mitu, za chwilę też usłyszymy "Pasję według św. Mateusza" i zobaczymy pierwszą jazdę kamery wzdłuż wysokiej trawy. Za kanwę filmu służą losy Franza Jägerstättera (August Diehl), rolnika z anektowanej Austrii, który w czasach przymusowego poboru do wermachtu odmówił służby. Został za to przeciągnięty przez piekło, zaś po latach – uznany za męczennika i beatyfikowany przez Benedykta XVI. W filmie jest nie tyle symbolem jednostkowego oporu przeciw zbrodniczemu reżimowi, co uświeconym moralnym imperatywem. Poznajemy go w pierwszych latach wojny, gdy wiedzie sielskie życie u boku żony (rewelacyjna Valerie Pachner) i dzieci w wiosce Radegund – za ekspozycję służy tu piękna bukolika rodem z obrazów Poussina. Oczywiście, do raju powoli zakrada się zło. Najpierw prowokuje mieszkańców do nieufności i agresji wobec bohatera, później jego samego oplata mackami. A ponieważ sens chrystusowej ofiary jest dla Jägerstättera absolutny, w przeciwieństwie do sensów produkowanych przez nazistowską propagandę, bohater wbija nogi w ziemię i szykuje się na kolejne uderzenia.
Fakt, że Jägerstätter zainteresował właśnie Malicka, nie powinien dziwić. Jego historia prowokuje pytania esencjonalne dla twórczości mistrza: o definicję wiary, granice poświęcenia dla niedoskonałych oraz zinstytucjonalizowanych systemów wartości (ojczyzna, kościół, lokalna społeczność), wreszcie – o szlachetność cierpienia oraz pamięć pokoleń. Dziwi mnie jednak, jak łatwo poradził sobie z polifonicznym światem, który otacza bohatera. Jak precyzyjnie odciął swój film od skomplikowanego – politycznie, moralnie, religijnie – kontekstu, który mógłby tłumaczyć zarówno bierność kleru, jak i niełatwe w moralnej ocenie zachowania prowincjonalnej wspólnoty. Jak oczywistym wyborem było dlań zbudowanie tej filmowej katedry wokół człowieka nadświadomego, dokonującego introspekcji na akord. Podobne ustawienie akcentów jest zrozumiałe z perspektywy Malickowskiej historiozofii oraz współczesnej oceny XX wieku, lecz jeśli pytacie, czy służy filmowi, mogę tylko rozłożyć ręce. Być może rzeczone uproszczenia i "donośny głos proroka" mają rację bytu w dzisiejszym świecie, w którym rozmaite totalitaryzmy znów szczerzą kły, a kino jest najlepszym medium dystrybucji podobnych przestróg. Z drugiej strony, "A Hidden Life" nie sprawia wrażenia obrazu, który miałby szansę zdetronizować "Avengers".
Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ.
***
Zagwiżdż to jeszcze raz, Vlad, rec. filmu "Whistlers", reż. Corneliu Porumboiu
Jeśli rumuńska nowa fala wciąż kojarzy Wam się z postkomunistycznym kacem, aborcją w mafijnym podziemiu, życiem na podsłuchu Securitate oraz kaskadami łez spływającymi do zlewu, najnowszy film jednego z ojców nurtu, Corneliu Porumboiu, będzie sporym zaskoczeniem. To gangsterska komedia z absurdalnym punktem wyjścia i jeszcze bardziej absurdalnym finałem. A zarazem niezwykle delikatna satyra na różnorakie formy zinstytucjonalizowanej hipokryzji.
Tytułowi "gwizdacze" nie gwiżdżą z własnej woli – gwiżdżą, żeby przeżyć, a przy okazji zgarnąć walizkę pełną forsy. El Silbo, język używany najczęściej przez rdzennych mieszkańców Wysp Kanaryjskich, to jeden z najbardziej utylitarnych dialektów hiszpańskiego, zwłaszcza w górzystych, trudno dostępnych regionach La Gamory. Kiedy niesie go echo, brzmi trochę jak śpiew ptaków, lecz Cristi (Vlad Ivanov), skorumpowany policjant z Bukaresztu, nie ma czasu, żeby rozckliwiać się nad anielskim brzmieniem. Przypływa na wyspę celem dobicia targu z mafijnym półświatkiem, zaś nauki el silbo pobiera pod okiem gangstera Tomy (Sergiu Costache) oraz tajemniczej femme fatale, Gildy (skojarzenia z klasyczną rolą Rity Hayworth nieprzypadkowe, w tej roli zjawiskowa, znana z "Pentameronu" Catrinel Marlon). Nie trzeba dodawać, iż żmudna edukacja to dopiero początek jego problemów.
W przeciwieństwie do poprzednich filmów Porumboiu ("12:08 na wschód od Bukaresztu" czy "Policjant, przymiotnik"), w których powolna ekspozycja oraz długie ujęcia narzucały spokojny, niemal melancholijny rytm, "Whistlers" od razu wprowadza nas w środek akcji. Reżyser miesza plany czasowe, zmienia perspektywy, zaplata kolejne nitki intrygi, dzieli film na poświęcone kolejnym graczom rozdziały. Jasne, nie pomylicie go z Tarantino czy Ritchiem (filmowi najbliżej do innej opowieści o wyliniałym gangsterze w ciepłych krajach, czyli "Sexy Beast"), ale i sam Porumboiu kiepsko czułby się w butach epigona. Gatunkowa matryca, na którą nałożono surową inscenizację i niemal bezekspresyjne aktorstwo, rodzi ten rodzaj szlachetnego humoru, z którego reżyser słynie. Gwarantuję, że będziecie klaskać uszami, gdy bohater zacznie z pokerową twarzą testować swoje "językowe" umiejętności w zalesionej, ciągnącej się aż po horyzont kotlinie.
Całą recenzję można przeczytać TUTAJ.
Udostępnij: