Zacznijmy od tego że Bergman to jeden z moich ulubionych reżyserów, nawet nie przyszło by mi do głowy żeby krytykować jedną z najwybitnieszych postaci w historii kina.
Dlaczego jednak godzimy się na nudę w jego filmach? Oczywiście większość z was zaprzeczy, z pewnego punktu widzenia ja też się nie nudzę, bo przecież każdy obraz u Bergmana ma jakieś znaczenie, można tu czerpać z każdego kadru głęboką treść, każda scena... sekwencja... i każdy film odkrywa przed nami głęboką prawdę. Mimo tego te filmy są poprostu nudne... dłużą się... i nikt mnie przekona że świetnie zleciał mu czas oglądając "Gości wieczerzy pańskiej". Mimo to jak już mówiłem uwielbiam Bergmana, widziałem kilkanaście filmów, więc nie jest to teza postawiona przez kogoś kto oglądał "Tam gdzie rosną poziomki" i "Siódmą pieczęć" i ma ochotę na dyskusję. Myślę że Bergman jest trochę jak ogromna lektura dla ucznia z podstawówki, ciężko mozolnie przez nią brnąć, ale koniec końców jesteśmy zachwyceni.
Możliwe że to chodzi o pewien ton, który trzeba obrać by kręcić tak zwana kino filozoficzne... Czy ono nie może być bardziej lekkie? Czy z odrobiną dystansu, może nawet humoru, już te treści nie byłyby tak bogate? Czy głęboka prawda wymaga mozołu i atmosfery klasztoru? Gdyby chociaż dodać odrobinę muzyki, bo u Bergmana pojawia się 2-3 razy na film, w dodatku jest to coś w rodzaju "ciężkiego" Beethovena.
Na koniec porównam jeszcze filmy Bergmana do dzieła o którego nudzie krążą anegdoty wśród młodzieży "Śmierć w wenecji", śmierć w wenecji podobnie dłuży się... ostrożny montaż, długie ujęcia itp. Tu jednak porywa nas wszechobecna poezja i piękno... atmosfera... nastrój. Wszytko to u bergmana jest twarde, ciężkie i gęste.
Jeszcze raz podkreślam że Bergman to jeden z moich ulubionych reżyserów... absolutny autorytet. Chodzi mi o atmosferę jego filmów.