Recenzja filmu

Stosunki międzymiastowe (2010)
Nanette Burstein
Drew Barrymore
Justin Long

Czasowa wyłączność

Rozwój zdarzeń w "Stosunkach…" Was nie zaskoczy, ale to nie zmienia faktu, że bardzo dobrze ogląda się zmagania bohaterów z przeciwnościami na drodze do szczęśliwego związku.
Ta historia miłosna nie tylko zaczyna się, ale i rozwija dość beztrosko: ona, Erin, (Drew Barrymore) i on, Garrett (Justin Long) poznają się latem w Nowym Jorku. Potem wydarzenia toczą się według odwróconego romantycznego schematu: seks bez planowania ciągu dalszego, wspólne śniadanie, niezobowiązujące spotkania, a na końcu – kiełkujące uczucie. I dopiero, gdy w grę zaczynają wchodzić silniejsze emocje, pojawiają się problemy na usłanej przyjemnościami drodze wakacyjnych kochanków: ona po skończonym stażu w nowojorskiej gazecie wraca do San Francisco, on z powodu pracy musi zostać. Jednak żadne nie potrafi pogodzić się z rozstaniem. Zatem spędzają godziny na smsowaniu oraz wyszukiwaniu tanich połączeń samolotowych, by w końcu po miesiącach cierpienia w celibacie polecieć do partnera na drugi koniec Stanów.

Podczas gdy główni bohaterowie nie mogą się zdecydować, po której stronie barykady będzie fajniej, ich rodzina i przyjaciele mogliby służyć za definicje odpowiednio stabilizacji i hedonizmu. Po stronie wolności stoją kumple Garretta – niezbyt atrakcyjni fizyczni dowcipnisie, wiecznie poszukujący dziewczyn. Po stronie stabilizacji jest siostra Erin (bardzo dobra roli Christiny Applegate jako histeryczno-pedantycznej pani domu) z przyległościami, czyli mężem o fizjonomii drwala, córką i homogenicznych znajomymi. W sumie wychodzi na to, że nikomu z nich nie jest specjalnie wesoło. Nawet spokojny z pozoru mąż siostry w jednej ze scen wylewa wszystkie swoje frustracje, przywodząc na myśl podobną scenę z "W chmurach". Ale oczywiście nie macie co spodziewać się po "Stosunkach…" masy przenikliwych obserwacji współczesnych relacji międzyludzkich. Za to kilku gorzkawych spostrzeżeń, dzięki którym po seansie nie grozi Wam przesłodzenie.

Jeden z amerykańskich krytyków określił "Stosunki..." jako nieudolne miotanie się pomiędzy Norą Ephron a Juddem Apatowem. Fakt, obie komediowe tendencje mieszają się tu, czasem nawet w ramach jednej sceny. Ale to zaleta, a nie wada. Co więcej – miks przeciwstawnych tendencji sprawia, że bohaterowie stają się bardziej wiarygodni. Z jednej strony chcą być razem, na zawsze i na wyłączność. Lecz życie zmienia te wyobrażenia: bo pojawia się brak zaufania, bo kariera okazuje się ważniejsza itp. Starają, by było słodko i romantycznie jak z Meg Ryan, ale wychodzi z tego sprośny rechot supersamca. Co prawda widz może się zdziwić, gdy w jednej scenie Erin tęskni przy bożonarodzeniowej pioseneczce do swojego wybranka, a w innej rzuca się na tegoż wykrzykując, na ile to procent jego przyrodzenia ma ochotę. Scenarzysta był bliski przeszarżowania miksując słodkiego komromcia z rubasznym dowcipem. A jednak udało mu się (z dużą pomocą aktorów) stworzyć postaci niejednoznaczne: niby nowoczesne, wyzwolone (cokolwiek ten nadużywany przymiotnik miałby oznaczać), a jednocześnie pragnące stabilnego związku. Ich związek ma szansę na krótkotrwały happy-end, a co po napisach końcowych? Pewnie kolejny związek na wyłączność.

Rozwój zdarzeń w "Stosunkach…" Was nie zaskoczy, ale to nie zmienia faktu, że bardzo dobrze ogląda się zmagania bohaterów z przeciwnościami na drodze do szczęśliwego związku. Choć trafiło się tu kilku ogranych dowcipów, to w sumie momentów do wybuchów głośnego śmiechu na sali nie zabraknie.
1 10 6
Rocznik '82. Absolwentka dziennikarstwa i kulturoznawstwa na UW. Członkini Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI. Wyróżniona w konkursie im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Kinie",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones