Recenzja filmu

Belzebub (2017)
Emilio Portes
Joaquín Cosio
Tobin Bell

Diabli nadali

Jest tu i miejsce dla byłego księdza wytatuowanego od stóp do czubka głowy (Bell), i dla lokalnej medium, która niechętnie zgadza się pomóc policji, i tak dalej, wszystko już
Choć Guillermo Del Toro to rodowity Meksykanin, jego ojczyzna z horrorem się nie kojarzy, chyba że tym z pierwszych stron lokalnych gazet, gdzie pisze się o odciętych głowach i narkotykowych kartelach. Kto mógł, wyjechał na północ, kto nie mógł, raczej kinem grozy się nie zajmuje, dlatego filmy takie jak "Belzebub", poprzez niejaką egzotykę, generują całkiem zrozumiałe zainteresowanie. Rzadko jednak zostajemy za nie wynagrodzeni. Należy co prawda przyznać, że reżyser Emilio Portes, przynajmniej do pewnego momentu, całkiem nieźle myli tropy, bo otwierający film, jak zwykle pretensjonalnie złowieszczy głos Tobina Bella – skazanego od lat na piekło tandety, ale nienarzekającego na aktorskie bezrobocie – między linijkami obwieszcza rychłe nadejście Antychrysta. Balansuję tutaj trochę na granicy spoilera, lecz aż do ostatniej pół godziny faktycznie można być niepewnym, kto, świadomie lub nie, gra po której stronie, czy istotnie chodzi tutaj o syna diabła i czy źli nie są przypadkiem dobrymi. O ile na finałowym etapie odpowiedzi na owe pytania będą jeszcze kogokolwiek interesować, bo "Belzebub" to kolejna odbitka kserówki.


Pół biedy, gdyby to rzeczona schematyczność była grzechem głównym Portesa, bo tak naprawdę film robi raptowny i zbędny zwrot ku obowiązkowym opętaniom i egzorcyzmom dopiero po godzinie seansu. Jest nim raczej zachowawczość reżysera, który najwyraźniej przestraszył się potencjalnie oryginalnych rozwiązań i mruga do publiki, że tylko żartował, że nie chodzi mu o żadne subtelne nawiązania do sytuacji społeczno-politycznej Meksyku, pogłębiony psychologicznie obraz człowieka cierpiącego po stracie dziecka, czy też owinięcie dochodzenia kryminalnego okultystyczną nicią. I dlatego raz jeszcze kończymy seans z drącymi japę demonami. Początek nie zwiastuje bylejakości, bo punkt wyjścia jest cokolwiek interesujący. Otóż zaczyna się na porodówce, gdzie jedna z położnych skalpelem dokonuje rzezi niewiniątek. Pośród ofiar znajduje się syn detektywa Rittera, świeżo upieczonego ojca. Pięć lat później dochodzi do serii innych tragedii, a ofiarami masakr, zakończonych samobójstwem sprawcy, niezmiennie są dzieci. Ritter nie potrafi znaleźć motywu, ale z pomocą przychodzą amerykańskie służby, a mianowicie ekspert od kryminologii ezoterycznej (!), który naświetla sprawę. Mniej więcej od tej pory językiem urzędowym filmu staje się angielski, a ponury kryminał ustępuje miejsca nadnaturalnemu czary-mary, odhaczającemu kolejne kratki na arkuszu z demonologicznym bingo. Bo jest tu i miejsce dla byłego księdza wytatuowanego od stóp do czubka głowy (Bell), i dla lokalnej medium, która niechętnie zgadza się pomóc policji, i tak dalej, wszystko już znamy. Portes oszczędnie korzysta z dobrodziejstwa settingu, zaprzedając go typowo hollywoodzkiej narracji, bo dla filmu nie wynika absolutnie nic z tego, że finałowy akt osadzono w tunelach wykopanych przez gangi przerzucające na amerykańską stronę ludzi i prochy. Powierzchowne są również sceny sugerujące amoralną bezkompromisowość Rittera i jego kolegi, którzy, jak zdaje się mówić film, mogą działać skutecznie tylko z jedną nogą na granicy prawa. Wszystko tonie pod zalewem nieznośnych klisz.


Nie najgorzej za to patrzy się na meksykańską obsadę. Grający Rittera, rosły Joaquin Cosio ani trochę nie przypomina hollywoodzkiego amanta, a miejscowa czarownica to raczej dziewczyna z sąsiedztwa, a nie wypacykowana modelka czy, jak każe inny stereotyp, zasuszona babcia. Stąd jeszcze słabiej niż wypadają aktorzy amerykańscy, Tate Ellington (do złudzenia przypominający Leigha Whannella z "Naznaczonego") i jadący na jednej minie Tobin Bell, dla którego było to pewnie dziesiąte w tym tygodniu zlecenie. Ale nawet jakby wszyscy zagrali role życia, to i tak nie udałoby się odratować scenariusza. Portes może i miał zarys interesującego pomysłu, ale cała świeżość ginie, przygnieciona brakiem werwy i pewności siebie, podduszona dłużyznami. I idę o zakład, że "Belzebub", jeśli w ogóle zostanie zapamiętany, to jako "ten film z gadającym Jezusem".
1 10
Moja ocena:
4
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones