Recenzja filmu

Ministranci (2025)
Piotr Domalewski
Tobiasz Wajda
Bruno Błach-Baar

Dobro radykalne

Niedostatki wynagradza luz całej historii. Dzieciaki rapują, rozmawiają ze sobą swobodnie i żartobliwie – czuć "flow" w każdym wypowiedzianym zdaniu, energię w grze młodych aktorów, ale również
Dobro radykalne
Na pierwszy rzut oka wszystko doskonale znamy. Polska, małomiasteczkowa beznadzieja, szarobure zdjęcia, picie, bicie i lokalny kościół jako jedyny azyl. Mały, polski realizm. Wszystkie nasze strachy. Wszystkie nasze traumy. Widzimy to w co drugim rodzimym filmie. Ale "MinistranciPiotra Domalewskiego to najlepszy dowód na to, że to wcale nie w tematyce, świecie przedstawionym ani formie jest problem z tego typu kinem. Bo okazuje się, że wystarczy odrobina pomysłowości, płynniejsze dialogi, trochę humoru, luzu i nagle wszystko gra. Polska zgrzebność przestaje uwierać. 


"Boże Ciało", "Kler", "Johnny" – polscy filmowcy borykają się z tematyką kościelną już od wielu lat. Zresztą za każdym razem przyciągając ogromne zainteresowanie publiczności. Ewidentnie jest to w naszym społeczeństwie "temat". A zatem trzeba z nim ostrożnie, delikatnie – tak łatwo urazić "uczucia", jeszcze łatwiej osunąć się w rejony kina religijnego. Ale Domalewski spróbował zjechać w tym slalomie gigancie, z gracją omijając wszelkie przeszkody. Ewidentnie podąża śladem Jana Komasy i Wojciecha Smarzowskiego. Podobnie jak oni przeciwstawia ziemski, niedoskonały, wręcz pełen wypaczeń Kościół ze wspólnotą wiary, wartościami tak bliskimi polskiemu społeczeństwu, ale również zrozumiałymi uniwersalnie. Nie boi się społecznego realizmu, oskarżeń o antyklerykalizm, ale również chrześcijańskiej wrażliwości. Pojedynkując się z klerem, szuka istoty chrześcijaństwa. 

Jest w tym pewnie sporo naiwności, ale być może właśnie dlatego Domalewski sięgnął po bohaterów dziecięcych. To czwórka kumpli, tytułowi ministranci, którzy podchodzą do swoich obowiązków bardzo serio, traktując je jako styl życia i depozyt wartości. Ale w ich okolicy nie ma za wiele alternatyw – jedyne, co pozostaje, to rapowanie. Któremu również się z chęcią oddają. Jest też klasyczny polski krajobraz: matka jednego z chłopaków pije, rodzice drugiego zarabiają miliony, nie mając przy tym dla syna czasu. Ktoś cierpi z powodu przemocy domowej, u innego jest do przesady normalnie. Cała Polska na jednym osiedlu. 


Gdy wydaje się, że już wszystko o tym świecie wiemy, film skręca w rejony nietypowe. Bo komże okazują się nie ustępować trykotom i skrywają nie gorszych superbohaterów. Bo to historia o buncie i niezgodzie, o potrzebie czynienia dobra wbrew wszystkiemu – za wszelką cenę, radykalnie. Bo gdy okazuje się, że zachłanny wysłannik kurii przechwytuje zbierane przez chłopaków pieniądze dla najuboższych, dzieciaki postanawiają samodzielnie zadbać o społeczną sprawiedliwość. Zabierają z kościelnego sejfu niemałą sumkę i w kominiarkach – by nikt ich nie rozpoznał – "napadają" na potrzebujących i wciskają im gotówkę. 

W ten nietypowy, czerpiący z rozlicznych gatunkowych tropów sposób Domalewski pisze własną społeczną naukę Kościoła, stawiając na to, co najbardziej fundamentalne: troskę o innych, niezgodę na niesprawiedliwość, dbanie o słabszych, ochronę pokrzywdzonych. Ale ten utopijny radykalizm czynienia dobra nie jest pozbawiony krytycznej refleksji, zostaje bowiem zestawiony z realiami dalekimi od utopii. Być może dzieje się to odrobinę nazbyt mechanicznie. Można się przecież domyślić, że nie każdy będzie wdzięczny, nie wszyscy skorzystają z tej szansy. Jeden odepchnie pomocną dłoń, inny ją ugryzie. Rozdźwięk między szlachetnymi i czystymi jak łza młodocianymi wybawicielami a niewdzięcznymi dorosłymi bywa zbyt wielki – prawdopodobnie po to, by nikt nie miał wątpliwości, że wątpliwości wobec zachowania chłopców jednak powinniśmy mieć. Tak dosadnie wyartykułowanej refleksyjności brakuje natomiast w cytowaniu Biblii i kreowaniu religijnych figur – co momentami sprawia, że projekt znajduje się na granicy kościelnego kiczu. Nawet gdy pozostaje przy tym antyklerykalny.


Zbyt często posługuje się wielkimi literami: świat składa się ze skrajności, tylko z biedy i bogactwa; gdy ktoś bije – to do nieprzytomności; gdy prześladuje słabszych – to bez hamulców; gdy naśladuje Jezusa – to z podobną ofiarnością. Czasem brakuje zwykłego wyważenia – zbliżenia do zwyczajności i codzienności. Ale te niedostatki wynagradza luz całej historii. Dzieciaki rapują, rozmawiają ze sobą swobodnie i żartobliwie – czuć "flow" w każdym wypowiedzianym zdaniu, energię w grze młodych aktorów, ale również dezynwolturę w scenariuszu, skrzącym się humorem: począwszy od groteskowych zawodów ministrantów, przez żartobliwą spowiedź, po pocieszne bieganie po osiedlu w kominiarkach na twarzach. Ale z każdą sceną atmosfera tężeje, poruszane są coraz poważniejsze tematy – od zbliżającej się wojny, po aktualność moralnej normy znanej z Biblii.

Domalewski w "Ministrantach" zadaje dwa zasadnicze pytania: "do czego nam Kościół, jeśli nie dba o wspólnotę?" oraz "czy dobro może być zbyt radykalne?". Oba wydają się znajdować w samym centrum kultury chrześcijańskiej – być może nawet odpowiedzi na nie mogłyby przesądzić o naszej społecznej moralności. Być może właśnie dlatego twórcy unikają jednoznacznych odpowiedzi. Ale ewidentnie mają swoje zdanie.  
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?