Jimi bez Hendriksa

Zamiast filmu o geniuszu gitary dostajemy raczej opowieść o uzdolnionym popychadle, któremu inni wciąż mówią, co powinno robić i jakie musi być. Takie podejście może intrygować - tyle, że gubi
"Jimi: All Is By My Side" to film – wzorem swojego bohatera – pełen sprzeczności. Sam Hendrix jawi się tu jako migotliwa postać, zarazem charyzmatyczna i... zahukana. Z jednej strony mamy mnóstwo sztampowych chwytów rodem z podręcznika pisania gwiazdorskiego życiorysu, a z drugiej - interesujące próby przekroczenia klisz rockowej hagiografii. Przede wszystkim jednak jest to opowieść o Jimim Hendriksie... bez muzyki Jimiego Hendriksa.



Choć film zaczyna się chyba jednym z najbardziej zgranych chwytów muzycznej biografii – narracyjną ramą nerwowego wyczekiwania na gwiazdę wieczoru tuż przed bardzo ważnym koncertem – to sam koncept całości jest dużo bardziej interesujący, niż mogłoby się po takim otwarciu wydawać. Stający za kamerą John Ridley – nagrodzony Oscarem scenarzysta "Zniewolonego. 12 Years a Slave" – nie jest zainteresowany odhaczaniem standardowych punktów biografii i kręceniem bryku z Hendriksa. Twórca nie tylko nie bierze na tapetę całego życia swojego bohatera, ale zatrzymuje opowieść jeszcze zanim genialny gitarzysta zaczął odnosić prawdziwe sukcesy. Fabuła filmu zamyka się w jednym roku poprzedzającym legendarny występ muzyka na festiwalu Monterey Pop. "Jimi: All Is By My Side" nie jest zatem opowieścią o wzlotach i upadkach gwiazdy w duchu "Raya" czy "Get On Up". To raczej historia tego, jak z człowieka nieświadomego własnego talentu formuje się kulturowa ikona. W pierwszych scenach Jimi nie ma tu nawet własnej gitary ani charakterystycznego afro, ale pod koniec jest już Hendriksem, jakiego znamy – rozsadzającym scenę muzycznym fajerwerkiem.



Inna sprawa, że gubi się tu gdzieś postać samego bohatera. Ridley łaskawie odpuszcza (nam i sobie) migawki z dzieciństwa, które zazwyczaj wyjaśniają, czemu dany gwiazdor jest, jaki jest. W rezultacie Hendrix pozostaje jednak enigmą, mimo że André Benjamin (znany najlepiej jako wokalista grupy Outkast) totalnie przeistacza się w słynnego gitarzystę. Doskonale odwzorowuje jego manieryzmy, głos, wygląd. Problem w tym, że Hendrix – choć na scenie eksplodował – prywatnie był raczej wycofany, wręcz nieśmiały. Niby mamy szansę poznać go poprzez relacje z różnymi osobami: modelką Lindą Keith (Imogen Poots), która pomogła mu w wystartowaniu z karierą, kochanką Kathy Etchingham (Hayley Atwell) czy rozmaitymi postaciami ówczesnej sceny muzycznej. Tyle że w kontraście z upozowanymi na egocentryczne kreatury Erikiem Claptonem czy Keithem Richardsem Jimi jawi się po prostu jako święty idiota, niewinny i ekscentryczny, wydany na pastwę okrutnego świata i szołbiznesu. Jest niby jeszcze garść niuansów – damsko-bokserskie skłonności muzyka czy jego napięta relacja z ojcem widoczna w scenie dziwacznej rozmowy telefonicznej – ale portret Hendriksa wciąż wydaje się niepełny.

Zamiast filmu o geniuszu gitary dostajemy raczej opowieść o uzdolnionym popychadle, któremu inni wciąż mówią, co powinno robić i jakie musi być. Takie podejście może intrygować - tyle, że gubi się w nim esencja muzycznego geniuszu Hendriksa. To już zresztą standardowy grzech biografii artystów wszelkiego sortu: nieumiejętność wyjaśnienia wielkości bohatera kosztem sprawozdania jego życiowych wybojów. Wciąż mówi się tu nam, że Hendrix jest wybitnym gitarzystą, a dźwięki jego gitary zostały wiernie zimitowane na ścieżce dźwiękowej – ale to za mało, by zapośredniczyć rewolucyjność brzmienia, które wniósł on do muzyki rockowej. Nie pomaga fakt, że Benjamin nie wypada wiarygodnie w zasadzie tylko wtedy, kiedy akurat markuje kolejne gitarowe solówki. Ani to, że w filmie brakuje piosenek samego bohatera. Twórcy niestety nie otrzymali zgody na wykorzystanie oryginalnej muzyki gwiazdora. Problem ten obeszli, posługując się rozmaitymi coverami. Fakt, Hendrix miał w repertuarze szereg cudzych piosenek, ale i tak zabrakło tu tych najważniejszych ("Hey Joe" czy "All Along the Watchtower"). Efekt? Film wydaje się niepełny.


 
"Jimi..." nie do końca przekonuje też jako portret epoki. Ridley stosuje parę nieoczywistych montażowo chwytów, jakby chciał zapośredniczyć odlotowy klimat lat 60. rodem z pamiętnej narkotycznej sekwencji z "Easy Ridera". Raz na jakiś czas miga nam też ikoniczny obrazek tamtych czasów w rodzaju płonącego mnicha. Ale polityka zostaje tu odsunięta na boczny tor. Kiedy Jimi po raz pierwszy bierze LSD, reżyser w znaczącym geście nakłada na siebie dwie ścieżki dialogowe: toczącą się w pokoju obok poważną dyskusję światopoglądową oraz błahą pogawędkę rockmana z modelką. Jimi nie słucha, nie chce słuchać o problemach tego świata. Kiedy aktywista Michael X usiłuje przekonać Hendriksa, by został głosem czarnoskórej mniejszości, ten (na razie) odrzuca polityczną świadomość jako mrzonkę. Deklaruje krytykę przemocy i wiarę w miłość – choć sam raz na jakiś czas ucieka się do rękoczynów wobec swojej dziewczyny. Być może fantastyczne tyrady Jimiego o zbawicielu z kosmosu, które Ridley wkłada w jego usta, mierzone są na ironiczny komentarz do nieuchronnej klęski ideałów lat 60. Ale ten akcent – podobnie jak muzyka samego Hendriksa – nie brzmi z ekranu z pełną siłą.  
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones