Recenzja filmu

Thor ratuje przyjaciół (2011)
Óskar Jónasson
Dobrosława Bałazy
Lesław Żurek
Leszek Zduń

Lekcja mitologii

Jónasson lekceważy młodych widzów.  Kolejnym sekwencjom jego filmu brakuje dramaturgii, wydarzenia następują po sobie w cokolwiek przypadkowej kolejności, a zwroty akcji nie zostają fabularnie
Europejscy twórcy coraz odważniej stają do walki z amerykańskimi twórcami animacji, ale za liczbą produkcji ze Starego Kontynentu nie idzie ich jakość. Większość kreskówek, które z Europy trafiają na nasze ekrany, wyglądają bowiem jak ubodzy krewni pixarowskich perełek, a nie pełnoprawni gracze rywalizujący na tym samym rynku.

"Thor ratuje przyjaciół" Óskara Jónassona to kolejny dowód na to, że do stworzenia dobrej kreskówki nie wystarczy zarys historii i wątła przygodowa fabuła. Trzeba jeszcze poczucia humoru, rzetelnego filmowego rzemiosła i szacunku do widzów. Wszystkiego tego brakuje w islandzkim filmie, a "Thor ratuje przyjaciół" sprawia wrażenie filmu zrealizowanego naprędce i bez przekonania.
 
Thor (Leszek Żurek) jest ciamajdą z duszą wojownika. Niewiele łączy go z półbogiem, jakiego znamy z fabularnej wersji "Thora". Może poza głupotą, która kreskówkowego rudzielca przybliża do napakowanego blondyna z  twarzą Chrisa Hemswortha. Nieporadny młodzian mieszka z matką i wiedzie spokojne życie wiejskiego kowala. Do czasu, gdy na jego dom spada magiczny młot rzucony na ziemię przez Odyna (Mirosław Zbrojewicz), największego z bogów Valhalli będącego zarazem biologicznym ojcem Thora. Przedmiot dający swemu użytkownikowi nadludzką moc staje się obiektem pożądania złej królowej, której Olbrzymi porywają grupę przyjaciół Thora. Aby ich uratować, młody kowal musi wkroczyć na drogę wojownika.

W "Thor ratuje przyjaciół" islandzcy twórcy próbują połączyć przygodową opowieść z edukacyjną pogadanką. Inicjacyjna historia, jakich pełno w kinie animowanym, idzie tu w parze z lekcją skandynawskiej mitologii. Efekt jest podwójnie rozczarowujący: Óskar Jónasson odziera mity z ich mrocznego uroku, a przygodowa opowieść traci tempo spętana przez mitologiczną nadbudowę. Największym mankamentem "Thora…" jest jednak brak bohaterów. Zamiast pełnokrwistych postaci otrzymujemy bowiem ludziki bez właściwości, pozbawione charakterystycznych cech, tików czy małych dziwactw.

Jónasson lekceważy młodych widzów.  Kolejnym sekwencjom jego filmu brakuje dramaturgii, wydarzenia następują po sobie w cokolwiek przypadkowej kolejności, a zwroty akcji nie zostają fabularnie uzasadnione. Brakuje też poczucia humoru. Owszem, obraz wojowników zmierzających do Valhalli z wbitymi weń siekierami i z odciętą głową trzymaną w rękach jest zabawny, ale wystarcza na zaledwie kilka sekund uśmiechu. Jónassonowi brakuje bowiem pomysłu, jak połączyć ze sobą mroczne mity i krzepiącą serca historię dla najmłodszych. W efekcie tworzy film pozbawiony uroku i życia, w którym po ekranie przechadzają się marionetki, a dialogi szeleszczą  papierem, nawet jeśli animowane ludki powstały w komputerowych pracowniach. 
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones