Frake-Waterfield pozostaje tym samym nieudolnym reżyserem, który nie doświetla planu, nie dba o bezszwowy montaż i nie potrafi zaaranżować choćby jednej porządnej sceny. Za to znowu okazuje się
Disnejowskie animacje nauczyły całe pokolenia dzieci, że o przyjaźń trzeba dbać z całych sił, a o miłość jeszcze bardziej. Jak sięgnąć i po marzenia, i ku sobie, jak wyrwać księżniczkę z opresji i jak wyrwać się z opresji, księżniczką będąc. Ale nauczyły też, jak komercyjnie wykorzystać nabyte uprzednio prawa majątkowe do fikcyjnej postaci. Ba, disnejowski przemysłowy lifting okazał się skuteczny do tego stopnia, że łatwo zapomnieć o literackich korzeniach tego czy innego bohatera, który z biegiem lat przestał być, dajmy na to, greckim półbogiem czy chłopcem wychowanym przez małpy, a stał się po prostu korporacyjnym mieniem. Niezmiennie pozostaje nim chociażby Kubuś Puchatek, mimo że trafił już do domeny publicznej i można nim dysponować do woli. Zresztą właśnie na owych disnejowsko-familijnych skojarzeniach buduje swoje uniwersum Rhys Frake-Waterfield, filmowiec marny, acz sprytny, który z dnia na dzień rzucił robotę za korpo-biurkiem i zajął się taśmową produkcją groszowych bzdurek z dolnej półki.
Kopał, kopał, aż się dokopał, i slasherowa wersja przygód Krzysia, Puchatka i Prosiaczka – "Puchatek: krew i miód" – z uwagi na absurdalny punkt wyjścia, przykuła uwagę na tyle, że stała się efemeryczną sensacją i zarobiła dość, aby uzasadnić decyzję o powstaniu sequela, spin-offu, crossoveru i paru innych horrorowych adaptacji z postaciami z Dis… Przepraszam, uwolnionej już z kajdan prawnych klasyki literatury dziecięcej. Powiedzieć, że "Puchatek" sprzed roku okazał się filmem nieudanym, to mało. Powiedzieć, że tym razem jest lepiej, to już za dużo. Bo o ile faktycznie większy budżet jest ewidentny, Frake-Waterfield pozostaje tym samym nieudolnym reżyserem, który nie doświetla planu, nie dba o bezszwowy montaż i nie potrafi zaaranżować choćby jednej porządnej sceny. Za to znowu okazuje się niezłym marketingowcem, bo sprytnie pomyślany (ale bynajmniej nie przemyślany) scenariusz niejako usprawiedliwia mizerię poprzedniego filmu, i to ambitnie – bo na płaszczyźnie meta. Otóż wydarzenia przedstawione w pierwszej części okazują się niczym innym jak kinowym horrorem opartym na relacji Christophera Robina z leśnej masakry. Stąd plastikowe maski i cała reszta taniego barachła. Nie idzie za tym żadna poważniejsza refleksja na temat gatunku czy samego medium – to po prostu sposób na miękki reboot.
I to reboot dość radykalny, zmieniono bowiem samą genezę potwornej menażerii ze Stumilowego Lasu, rezygnując z baśniowego rodowodu, co wypacza ideę będącą podmurówką tego uniwersum i jeszcze bardziej spycha "Puchatka" na pozycję generycznego slashera. Bodaj jedynym dobrym pomysłem z pierwszego filmu było stopniowe, acz nieuchronne potwornienie tytułowej postaci na skutek żalu, smutku i tęsknoty. Odrzucony Puchatek stał się istnym wyrzutem sumienia, emanacją niedotrzymanej obietnicy, symbolem dzieciństwa wykoślawionego bezpowrotnie trudami dorosłości. Tutaj jest monstrum z próbówki, jakich horror ma na pęczki. Obok rosłego misia, niedźwiedzia raczej, są tu jeszcze Sowa i Tygrysek, którzy, czując zagrożenie ze strony ludzi zainteresowanych historią Christophera, uprzedzają uderzenie i ruszają do miasta mordować. Sceny te może i są makabryczne, ale kompletnie pozbawione technicznej sprawności i zwyczajnie nużące, słabo zainscenizowane. Cokolwiek interesującego przewidywał scenariusz, zostało sprasowane lub potraktowane per noga, jak rzeczona autotematyczna refleksja, motyw stresu pourazowego, na który cierpi Christopher, oraz, ogólnie, sens.
Świat ten, mający przecież stać się opoką całego filmowego mikrokosmosu, pełen jest niespójności, nielogiczności i niedorzeczności, na które trudno przymknąć oko, nawet biorąc pod uwagę jego gatunkową proweniencję. Pretekstowy charakter przedsięwzięcia staje się jeszcze bardziej oczywisty w sequelu, który odrzuca jakiekolwiek pozory transgresyjnych ambicji. Realizacyjny krok naprzód świadczy raczej o słabości poprzednika, a nie o sile recenzowanego filmu. A przed nami jeszcze kolejne ekskursje do świata tandety bezwstydnie i bezrefleksyjnie eksploatującej pomysły zbyt ciężkie, żeby Wake-Waterfield, ten demiurg z dyskontu, potrafił unieść. Bo zaraz będzie gryzł Bambi i dźgał Piotruś Pan. A potencjalna kolejka jest tak długa, że zanim skończą się bieżące postacie, Disney straci wyłączne prawa do kolejnych.
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu