Recenzja filmu

Wielki marsz (2025)
Francis Lawrence
Cooper Hoffman
David Jonsson

Hit the Road, Ray

"Wielki marsz" to faktycznie jedna z najlepszych kingowych ekranizacji. Taka, która jednocześnie ma świeżość gniewnego pisarskiego debiutu Kinga i ogrom doświadczenia filmowych twórców.
Hit the Road, Ray
źródło: Materiały prasowe
Samochód zatrzymuje się w wojskowym punkcie kontrolnym, chłopak z siedzenia pasażera przekazuje żołnierzowi dokumenty, które już do niego nie wracają. Samochód rusza, by stanąć kilkadziesiąt metrów dalej. To moment pożegnania. Chłopak ściska zapłakaną matkę, zapewnia ją, że wszystko co się dzieje, jest jego decyzją i obiecuje, że spotkają się za kilka dni, a wtedy ich życie zmieni się na zawsze.

Chłopak dołącza do kilkudziesięciu chłopców takich jak on — dopiero wchodzących w dorosłość, ubranych jak na górską wycieczkę. Siedzących na asfalcie i otoczonych wojskiem. Wszyscy czekają, bo za chwilę zjawi się Major — ucieleśnienie władzy. A potem rozpocznie się Wielki Marsz, który, zgodnie z coroczną tradycją, ukończy tylko jeden z nich.



Trudno powiedzieć, dlaczego pierwsza książka późniejszego mistrza grozy Stephena Kinga — krwawa, dystopijna wariacja na temat powieści inicjacyjnej — początkowo spotkała się z niechęcią wydawców. Fakt jest jednak faktem, że wielokrotnie odrzucana, trafiła w końcu do szuflady, by ukazać się po latach, gdy już King dorobił się swojej pisarskiej pozycji i złowieszczego tytułu.

Zresztą nawet wtedy pojawiła się podpisana pseudonimem Richard Bachman. Pod tym literackim parasolem pisarz bardzo długo wypuszczał określony typ książek: ambitne, mocno nihilistyczne opowieści odwołujące się treściowo i stylistycznie do amerykańskich klasyków. Taki był nigdy oficjalnie nie wydany w Polsce "Rage" o szkolnej strzelaninie, taki był "Ostatni bastion Barta Dawesa" czyli ponure i brutalne studium przypadku człowieka życiowo przypartego do muru, czy wreszcie najbliższy "Wielkiemu marszowi" "Ucieknier", również podnoszący temat masowej rozrywki jako narzędzia szeroko zakrojonej manipulacji.



We wszystkich tych powieściach widać echa Kinga, jakiego fani znają i kochają, dostrzegalne są ulubione motywy, konstrukcje i fabularne rozwiązania. Ale jednocześnie taki King jest mniej przystępny, bardziej poetycki i gniewny. To buntownik po anglistyce, który czerpiąc siłę i wzorce z pisarskich mistrzów, uzbrojony w wyniesione z uczelni symboliczne alegorie, próbuje wygłosić manifest swojego pokolenia.

Prawdopodobnie to właśnie stanowiło dotąd kluczowy problem w ekranizowaniu "Wielkiego marszu”: prosta pozornie historia to tekst formalnie bliższy symbolicznej "Loterii" Shirley Jackson niż pulpowym opowieściom, do których King później często się odnosił. Potraktowana dosłownie, w dodatku z hollywoodzkim zacięciem, pewnie dałaby nam potworka w rodzaju "Uciekiniera" z 1987 roku — widowiskowego kina akcji, gdzie urocza nieporadność i uproszczona miałka fabułka zostały przypudrowane czerstwymi bon motami, slasherową brutalnością i futurystycznymi dekoracjami. A to zdecydowanie zabiłoby wszystko, co w "Wielkim marszu" jest cenne.
  
J.T. Mollner, scenarzysta powstałej właśnie ekranizacji, zdaje się to rozumieć, bo droga, którą podąża, jest drogą owej alegorii, umowności przedstawionego świata. W swojej interpretacji i wizji idzie nawet o krok dalej niż King, ukazując nam rzeczywistość jaką widzą i czują uczestnicy marszu. Dla nich, będących rzekomo w centrum uwagi całego kraju, świat zdaje się pusty, sprowadzony wyłącznie do tych kilku wyrazistych elementów, na które maszerujący zwracają uwagę — salutujący im policjant, płonące auto czy rodzina na pikniku.



No i jest oczywiście Major (Mark Hamill), autorytarny przywódca, twarz wszelkiego zła i symbol tego, czym stała się Ameryka. Jego akurat nie da się przeoczyć, zlekceważyć. Wdziera się wszędzie, jest w każdym trudnym momencie marszu, w każdej chłopięcej wizji i wspomnieniu. Okrutny, ubrany w mundur podstarzały Piotruś Pan, który zaprosił chłopców do swojej morderczej zabawy.
   
Imponuje mi powściągliwość, z jaką wspomniany Mollner do spółki z reżyserem Francisem Lawrencem opowiadają tę historię. Jak konsekwentnie unikają w niej wszelkiej hollywoodzkiej widowiskowości — choć przecież obaj bardzo ją lubią — jak urealniają sceny i uziemiają kolejne akty przemocy, które King z taką pieczołowitością opisywał. Tu śmierć jest nagła, paskudnie trywialna, uprzedmiotawiająca. Odchodzący nie mają ostatniej chwili chwały, nie mają czasu, by coś powiedzieć, by wybrzmieć. Są tylko mechanicznie wygłaszane ostrzeżenia, a potem... no cóż, Marsz jest o jedną osobę bliżej końca.

Cieszy tak konsekwentne skupienie na postaciach. Ich twarzach, przemyśleniach, na tworzących się między nimi relacjach. Na tym, jak wyrastają z tego prawdziwe zmiany dokonujące się na przestrzeni tych kilkuset pokonanych mil.



Myślę bowiem, że bardzo łatwo byłoby z tej opowieści zrobić dziś polityczny manifest, wepchnąć postaci w przyciasne metafory, nadać im twarze znane z programów newsowych. Konsekwentnie realizowana estetyka retro przecież aż kusi — szczególnie każdego, kto zna poglądy pisarza — by zapytać: czy to są te wspaniałe czasy, do których chcecie rzekomo wracać? Czy tego właśnie chcemy?

Ale Mollner i Lawrence nie idą tym kluczem. Oni, podobnie jak ich bohaterowie, mimo iż świadomi świata wokół, starają się go nie zauważać. Trzymać perspektywę przy samym rozgrzanym, popękanym asfalcie, konsekwentnie stawiać nogę za nogą. W ten sposób snują przyziemną, surową, niemal teatralną opowieść o dojrzewaniu do zrozumienia siebie, o przyjaźni, która nieodmiennie jest ziarnem wyrastającym pośród skał.

Bardzo im w tym pomaga świetny casting — młodzi aktorzy, od których bije szczerość i autentyczność w każdej prezentowanej emocji. I mowa tu o całej obsadzie, bo choć kusi, by wyróżnić tu dwójkę głównych bohaterów (świetni Cooper Hoffman i David Jonsson), prawdą jest, że niemal każdy, kto dostał czas ekranowy, ma tutaj swój moment.



W konsekwencji, choć film nie jest pozbawiony wad, twórcom udaje się wybronić z większości z nich. Bo nade wszystko bije z tego filmu uczciwość. Widać, że twórcy z pieczołowitością mechanika pasjonata, rozebrali pierwotną opowieść na kawałki i zrobili wszystko, by przed poskładaniem na nowo, należycie ją zrozumieć.

Reasumując: "Wielki marsz" to faktycznie jedna z najlepszych kingowych ekranizacji. Taka, która jednocześnie ma świeżość gniewnego pisarskiego debiutu Kinga i ogrom doświadczenia filmowych twórców. Wyniesionego z ich własnych dokonań, jak i ze starannej analizy późniejszych, najsłynniejszych i najważniejszych dzieł pisarza.

Dobry film, jednocześnie niedzisiejszy... i bardzo, bardzo aktualny.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?