I choć "Wielki finał" nie przynosi dramaturgicznych fajerwerków, trudno odmówić mu uroku. Gdy – po dość obszernej początkowej sekwencji londyńskiej – docieramy w końcu do sielskiego Downton, a na
"Wielki finał" w tytule zwieńczenia trylogii napisanej przez Juliana Fellowsa jest nieco zwodniczy. Sugeruje bowiem wysoką stawkę, spektakularność, dramaturgiczny rozmach czy majestatyczną wręcz kulminację. Tymczasem trzecia część filmowego "Downton Abbey" jest raczej stonowanym epilogiem, dyskretnym ukłonem i subtelnym pożegnaniem. To film, który nie próbuje już zaskakiwać czy redefiniować formuły. Zamiast tego subtelnie domyka historię, która towarzyszyła widzom przez ostatnie 15 lat – najpierw w uwielbianym serialu (2010–2015), potem w dwóch kinowych produkcjach. "Wielki finał" to tylko i aż comfort movie skierowany głównie do fanów serii, czerpiących przyjemność z jeszcze jednej wizyty w znanych i lubianych progach Downton.
Wcześniejsze odsłony rozpisanych na prawie dwie dekady losów arystokratycznej rodziny Crawleyów zawsze zgrabnie wpisywały rodzinną sagę w bieg wielkiej historii. Poprzez stopniowe pękanie tradycyjnego porządku uprzywilejowanych bohaterów nieustannie konfrontowano z wiatrem zmian i koniecznością adaptacji do nowych realiów. Nie inaczej jest w najnowszej odsłonie "Downton Abbey", rozgrywającej się w roku 1930. Tym razem jednak jedynym globalnym zdarzeniem, które kładzie się cieniem na rodzinnym dobrobycie, jest początek Wielkiego Kryzysu w Stanach Zjednoczonych i w konsekwencji uszczuplenie amerykańskiej części majątku Crawleyów. Twórcy nie ubierają jednak tego w dramatyczny zwrot akcji – jest to raczej kolejny z serii subtelnych sygnałów, że dawny porządek nieuchronnie się zawęża. Szybko okazuje się zresztą, że finansowe problemy nie wiążą się z groźbą bankructwa czy choćby utraty głównej, wiejskiej siedziby, ale wymuszają kolejne ustępstwa wobec dotychczasowych przywilejów. Dla starzejącego się Lorda (Hugh Bonneville) konieczność sprzedaży reprezentacyjnego domu w Londynie, odkładane w czasie przekazanie Downton najstarszej córce oraz przeprowadzka wraz z żoną (Elizabeth McGovern) do mniejszej rezydencji po matce stają się doświadczeniem dekadenckim i egzystencjalnym.
Stopniowe wycofywanie, które doskonale wpisuje się specyfikę finałowej części trylogii, przeplata wątek równie melancholijny, choć skierowany w przyszłość. Oto Lady Mary (Michelle Dockery), dziedziczka rodu Crawleyów i właściwa protagonistka filmu, przygotowuje się do przejęcia sterów w tytułowej posiadłości. Uosabia tym samym nową epokę, w której arystokracja zostanie jeszcze bardziej zmarginalizowana i sprowadzona do reliktu przeszłości. Dockery dostaje tu najpełniejszy wątek – emancypacyjny, feministyczny i pełen ciekawych sprzeczności – w którym jej nadszarpnięta reputacja konfrontuje się z wizją nowoczesnej, silnej kobiety gotowej wejść w kolejną dekadę XX wieku. Na razie jednak mamy rok 1930, a wieść o rozwodzie Lady Mary elektryzuje socjetę, zagrażając jej pozycji przyszłej Pani w Downton. Próby odbudowania jej pozycji na tle przemian mentalności i bardzo powolnej egalitaryzacji społeczeństwa budują zasadniczą fabułę filmu. Tak jak w pierwszej kinowej części, tak i tu wszystko dąży do wystawnego eventu – tym razem przyjęcia i festynu jednoczących klasę wyższą i służbę oraz spinających klamrą wszystkie wątki.
Nietrudno domyślić się, że struktura dramaturgiczna jest tu równie przewidywalna co arystokratyczna kolacja. Choćby na chwilę pojawiają się niemal wszyscy bohaterowie z uniwersum Fellowsa, co skutkuje tym, że każdy ma tu swoje pięć minut – moment humorystyczny, chwilę czułego pożegnania, małą puentę podsumowującą postaci i dającą nadzieję, że "żyli długo i szczęśliwie". Pod tym względem trzecie "Downton Abbey" jest dosyć nieprzystępne dla nowych widzów, ale raczej nie jest to wada – wszak to mozaika dla wtajemniczonych, wszystkich, którzy przez lata śledzili każdy niuans. Wyobrażam sobie jednak osoby, próbujące z trudem zorientować się w relacjach, koligacjach i motywacjach figur na tej eskapistycznej szachownicy. Dla kogoś, kto dawno temu nie zostawił serca u Crawleyów i ich służby, "Wielki finał" może wydawać się zlepkiem rodzajowych, operowo-mydlanych scenek pozbawionych większej stawki, w których próbuje się emocjonalnie skapitalizować przeszłość. Amatorzy serialu otrzymają jednak to, po co przyszli, przynajmniej w wersji minimum.
Jednej tęsknoty nie da się jednak ukoić. Duch Maggie Smith i granej przez nią seniorki rodu unosi się wprawdzie nad większością scen – w słownych wspomnieniach, aluzjach czy wprost: w okazałym portrecie we foyer rezydencji. Ale właśnie ta nieobecność Lady Violet pokazuje, jak wiele postać ta znaczyła dla całej serii. Smith nie tylko wnosiła błyskotliwą ironię i doskonale serwowała punchline’y, jej bohaterka była prawdziwym sercem "Downton Abbey", równoważąc proporcje melodramatyzmu, humoru i czułości, ale też utożsamiając klasę i prestiż. Bez niej opowieść traci największy atut, choć jednocześnie zyskuje autentycznie elegijny pierwiastek – dedykacja filmu zmarłej aktorce na tle malarskiego portretu jej bohaterki to najbardziej wzruszający moment filmu. Nie wiem tylko, czy dobrze świadczy to o dziele jako całości.
I choć "Wielki finał" nie przynosi dramaturgicznych fajerwerków, trudno odmówić mu uroku. Gdy – po dość obszernej początkowej sekwencji londyńskiej – docieramy w końcu do sielskiego Downton, a na ekranie rozbrzmiewa kojąca muzyka Johna Lunna, serce zaczyna bić mocniej. Znowu jesteśmy w domu. Nostalgia ponownie splecie się z idealizmem, klasowe bariery puszczą kolejny szew, a my po raz ostatni damy się ukołysać tej czułej melodii. Pozwólmy sobie na tę odrobinę niewinnego sentymentalizmu.