Recenzja filmu

Kod dostępu (2001)
Dominic Sena
John Travolta
Halle Berry

Operacja "Miecznik"

"Kod dostępu" to film po prostu nieudany. Obraz ten jest kolejnym dowodem na to, że aby film odniósł sukces, trzeba przede wszystkim napisać doń sensowny scenariusz. Sami aktorzy nie wystarczą.
Ostatnimi czasy prześladuje mnie pech. Ile razy wybieram się do kina na film sensacyjny, gatunek, który prywatnie bardzo lubię, tyle razy wychodzę z projekcji zawiedziony. Dochodzę do wniosku, że współcześni filmowcy uznali, że obraz sensacyjny to taki projekt, w którym kilka razy coś wybucha, widz ogląda co najmniej jeden pościg samochodowy ulicami zatłoczonego miasta, a głównym bohaterem musi być "ostatni sprawiedliwy", czyli samotny człowiek w pojedynkę stawiający czoła złu. Zadaniem scenarzysty jest więc połączenie tych kilku elementów w jedną całość, a czy ma to sens, czy nie, to już najmniej ważna sprawa. Dowodem na takie podejście producentów do sprawy jest wchodzący właśnie na nasze ekrany najnowszy film Dominica Seny, reżysera m.in. "60 sekund" i "Kalifornii", zatytułowany "Kod dostępu".
Jego bohaterem jest Stanley Jobson, jeden z najlepszych hakerów świata, który po odsiedzeniu prawie dwóch lat w więzieniu pragnie obecnie wieść spokojny żywot z dala od wszelkich komputerów. Jak łatwo się domyśleć, nie będzie mu to dane. Do Stanleya zgłasza się tajemniczy Gabriel Shear, przestępca, który pragnie dokonać napadu stulecia i z Banku Światowego ukraść 9,5 miliarda dolarów. Potrzebny mu jest jednak genialny haker potrafiący pokonać skomplikowany system zabezpieczeń strzegących dostępu do kont. Składa zatem Stanleyowi propozycję nie do odrzucenia. Haker pomoże mu włamać się do banku, a w zamian Gabriel zapłaci mu 10 milionów dolarów, za które nasz bohater będzie mógł wynająć najlepszego w Stanach prawnika i dzięki niemu odzyskać odebrane mu przez sąd prawo do opieki nad ukochaną córką Holly (obecnie mieszkającej w domu ojczyma, producenta filmów porno). Brzmi banalnie? A to dopiero początek. W miarę jak fabuła rozwija się, banał ustępuje bowiem miejsca bezsensowi i kiedy dowiadujemy się, kim naprawdę jest Gabriel oraz jakie pobudki nim kierują, ogarnia nas pusty śmiech i aż chce się wyjść z kina. Oglądając takie filmy jak "Kod dostępu" zawsze zadaje sobie to samo pytanie. Kto w ogóle decyduje się na wyłożenie pieniędzy na produkcję takich głupot? Przecież nikt przy zdrowych zmysłach po przeczytaniu scenariusza "Kodu dostępu" nie łudził się chyba, że na jego podstawie może powstać niezły film.
Zdaje się jednak, iż producenci, jak to ostatnio mają w zwyczaju, doszli do wniosku, że film najlepiej sprzeda się nie dzięki oryginalnej i ciekawej fabule, ale dzięki aktorom. W "Kodzie dostępu" główne role grają zatem John Travolta, piękna Halle Berry oraz Hugh Jackman, australijski aktor, który po udanym występie w "X-Men" powoli staje się jednym z najpopularniejszych artystów młodego pokolenia. Cóż z tego, kiedy nawet tak znane nazwiska oraz fakt, że Halle Berry po raz pierwszy w swojej karierze występuje w jednej ze scen topless (co w USA skrzętnie wykorzystano do rozreklamowania filmu i wywołano wokół tego naprawdę dużo zamieszania) nie ratują ogólnego odbioru obrazu.
Od początku projekcji widz ma problemy z wciągnięciem się w akcję i tak naprawdę losy filmowych bohaterów pozostają dla niego cudownie obojętne i nie zaskakuje nas nawet "niespodziewane" zakończenie, bowiem zaczynamy się go domyślać już w połowie obrazu. "Kod dostępu" to film po prostu nieudany. Obraz ten jest kolejnym dowodem na to, że aby film odniósł sukces, trzeba przede wszystkim napisać doń sensowny scenariusz. Sami aktorzy nie wystarczą. Stanowczo odradzam wybranie się do kina.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Można użyć stwierdzenia, że obecne kino dzieli się na to, które powstało przed "Matrixem", a także to,... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones