Twórca "Wszystko albo nic" lubi swoich bohaterów nawet wtedy, gdy są irytujący i mają same wady. Broni ich za wszelką cenę, choć wie, że nie każdego czeka happy end.
Bohaterowie filmów Mike'a Leigha jak mało kto zdają sobie sprawę z tego, że życie bywa rozczarowujące. Mając po dwadzieścia i trzydzieści lat, gonili za króliczkiem. Któregoś dnia wpadli jednak do nory i już tam pozostali. Jedyne, co im pozostało, to udawanie. Za uśmiechniętymi maskami skrywają więc złość, strach i bolesne poczucie, że dali ciała. Niczego nie da się ani cofnąć, ani naprawić.
Zanim reżyser zacznie grzebać w małych smutkach, przedstawi nam Toma (Jim Broadbent) i Gerri (Ruth Sheen). Są małżeństwem od kilkudziesięciu lat, zdążyli odchować syna, dorobić się ładnego domku i działki za miastem. On jest geodetą, ona pracuje jako psycholog w opiece społecznej. Tom i Gerri są planetą, wokół której niczym satelity krążą ich znajomi-nieudacznicy. Jest wśród nich między innymi Mary – zbliżająca się do sześćdziesiątki sekretarka, Ken – szykujący sobie zawał serca roztyty menadżer, oraz Ronnie – owdowiały brat Toma, którego nienawidzi własny potomek. Spotkania z małżeństwem są dla nich terapią. Tom zaproponuje wino, Gerri przyniesie świeżo upieczone ciasto. Wysłuchają, uśmiechną się i doradzą. Ich dom zawsze będzie stanowił bezpieczną przystań w trakcie kolejnych życiowych sztormów.
Dlaczego małżonkowie są zadowoleni, a ich przyjaciele – nie? Sugerowana przez Leigha odpowiedź nie wydaje się szczególnie oryginalna: szczęście bierze się z bycia z drugą osobą. Podczas gdy Mary i Ken ciągle eksperymentowali, wierząc, że młodość im nie ucieknie, Tom i Gerri mozolnie budowali fundamenty swojego związku. Dziś ci pierwsi próbują za wszelką cenę uciec przed samotnością, popadając przy tym w niezamierzoną śmieszność. Ci drudzy pragną tylko, aby ich syn znalazł sobie wreszcie kobietę.
Leigh złożył swój film z czterech długich sekwencji rozgrywających się podczas kolejnych pór roku. "Rok" ogląda się trochę jak serial o losach rodzin Iksińskich i Igreków. Wydarzenia ważne i błahe mieszają się ze sobą, płynąc tym samym równomiernym tempem. Dzieło Leigha bije jednak niemal każdy serial o kilkadziesiąt długości chociażby pod względem aktorstwa i psychologicznej przenikliwości. Każda wymyślona przez niego postać jest "pełna" i skończona, a zarazem niepozbawiona pęknięć. Twórca "Wszystko albo nic" lubi swoich bohaterów nawet wtedy, gdy są irytujący i mają same wady. Broni ich za wszelką cenę, choć wie, że nie każdego czeka happy end. W przeciętności umie wynaleźć coś intrygującego, a potem drążyć tak długo, aż odnajdzie szczerą emocję. Leigh mógłby wyłowić z tłumu pierwszego lepszego "szarego" człowieka, a potem nakręcić o nim pasjonujący film. Kto jeszcze tak dzisiaj potrafi?