Recenzja filmu

Karate Kid (2010)
Harald Zwart
Anna Apostolakis-Gluzińska

Po prostu walcz!

Afirmacyjna siła tej opowieści, rozpisanej na nowych aktorów, osadzonej w nowych czasach, wciąż imponuje.
Stara  śpiewka: chłopiec budzi się w innym życiu i zamiast obrywać, woli bić. Poznaje topografię nowego świata, dostosowuje się. Zdobywa dziewczynę, trofeum, szacunek rówieśników i zaufanie rodziców, a szkolący go facet z przeszłością przestaje być jedynie mentorem – zostaje przyjacielem. Kurtyna.

Na jednym z plakatów oryginalnego filmu Johna G. Avildsena z 1984 roku widzimy profile nastoletniego karateki Daniela LaRusso i jego mistrza, Pana Miyagiego. Zwróceni są w swoją stronę, relacja wydaje się prosta – jeden mówi, drugi słucha, obaj wygrywają. Na plakacie omawianej przeróbki to zagniewany-młodociany bohater wysuwa się na pierwszy plan, a mentor pozostaje z tyłu. To zmyłka – choć malec robi wszystko, by zapisać się w pamięci pokoleń, w konfrontacji ze swoim senseiem wypada blado. Ten lekko zmodyfikowany układ między postaciami (i aktorami) to obok czystego sentymentu najważniejszy powód, dla którego warto jeszcze raz usłyszeć starą śpiewkę.    

Tym razem przyszły "karate-dzieciak", nazwany po gangstersku Dre, przyjeżdża do Chin. Ma ciemny kolor skóry, szykowne warkoczyki i groźne spojrzenie. Gdy wchodzi do domu, łypie spode łba, bez ceregieli rzuca kurtkę na ziemię i generalnie psuje wychowawcze plany swojej zaradnej matki (dobra Taraji P. Henson).  Zamiast karate czeka na niego kung fu, zamiast Pana Miyagiego – Pan Han. Stacyjki na drodze do samoakceptacji pozostają jednak niezmienne – trudy adaptacji, pierwsze wyzwanie, strzała Amora, motylki w brzuchu, trening, woda sodowa, zwątpienie. Na końcu Dre zmierzy się z małoletnimi pupilkami złego Chińczyka, a po drodze zrozumie, co to wiara, nadzieja, miłość. Pozna ból istnienia i ból szczęki po ciosie z półobrotu.    

Trudno w tym przypadku upilnować język, ale myślę o tym wszystkim bez cienia ironii. Afirmacyjna siła takiej opowieści, rozpisanej na nowych aktorów, osadzonej w nowych czasach, wciąż imponuje. W sercu tej bezpretensjonalnej konwencji leży w końcu naiwne przeświadczenie, z którym nie zgodziliby się nie tylko egzystencjaliści, ale i pewnie twórcy nowoczesnego kina akcji: że zamiast dopasowywać się do świata, można dopasować świat do nas. Rzeczywistość zapisana jest tu w prostej matematycznej formule: spełnieni jesteśmy wtedy, gdy liczba ciosów zadanych przewyższy liczbę ciosów otrzymanych. I że osiągniemy szczęście, jeśli będziemy kopać wyłącznie w słusznej sprawie. Nikt tu nikomu nie wmawia, że cała ta kopanina może prowadzić do czegoś złego. Ci, którzy wierzą w przemoc, ubrani są na czarno, nie uśmiechają się, a w dniu decydującego starcia lądują na deskach.  

Nowy Pan Miyagi wie, co mówi, a wierzyć mu wypada, bo gra go jedyna osoba, która może konkurować z nieżyjącym już Patem Moritą – Jackie Chan. Z grzywką czy bez, w bufiastych spodniach czy w ogrodniczkach, pozostaje facetem jednym na milion. Widać w tym filmie, z jaką łatwością buduje intymną więź z widzem – bez względu na to, czy jest to sprawka obłędnych numerów kaskaderskich, czy swojskiego wąsika. W swoich staraniach jest zabawny i "prawdziwy". Nawet, gdy dzieli się z nami łzawą historią wypadku z przeszłości, trudno obrócić tę potencjalnie żenującą scenę w żart.

Autentyczność i witalność Chana neutralizuje ekranowe kwasy. Zwłaszcza kwaśną wizję Pekinu jako współczesnego Edenu skrzyżowanego z wypasionym technopolis. Przypomina mi się jeden z odcinków "South Parku", w którym kreskówkowy Russell Crowe został gospodarzem swojego autorskiego programu, zrealizowanego w klimacie filmów przyrodniczych. Odwiedzał więc różne zakątki świata i w pijackim szale tłukł autochtonów na kwaśne jabłko. Gdy zajechał do Pekinu, na Plac Niebiańskiego Spokoju, zajrzał zza rozłożystych liści paproci na spacerujących obywateli, odwrócił się do kamery i poważnie wyjaśnił: "To Chińczycy. Dorosłe osobniki osiągają wysokość nawet do półtora metra, a walczą, kopiąc". I mimo iż twórcy starają się odmalować pejzaże supermocarstwa podobną techniką, ich film pozostaje przyzwoitą rozrywką z wiadomym (ale jakże satysfakcjonującym!) finałem.  
1 10 6
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Najnowszy "Karate Kid" to reboot starej i zarazem znanej serii filmów karate z Danielem Larusso oraz... czytaj więcej
"Karate Kid" to film, który spokojnie można zaliczyć do grona filmów kultowych. Wśród nich zajmuje... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones