Mamy do czynienia z filmem, który jest zlepkiem wielu motywów zaczerpniętych z dziecięcej kinematografii. Problem jednak w tym, że łączy je jakoś tak niedelikatnie, bez pomysłu, na siłę, a
Jakie dwa podstawowe warunki powinno spełniać kino familijne? Zwyczajowo powinno być przeznaczone zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych. By wilk był syty i owca cała. Dziecko się nacieszy, rozwinie wyobraźnię, a przy okazji posiądzie wiedzę o świecie, natomiast dorosły będzie nie tylko zadowolony, widząc po zakończonym seansie usatysfakcjonowaną minę swojej pociechy, ale także sam na filmie nie będzie się nudził.
Duński film "Pogromcy Potworów" w reżyserii Martina Schmidta nie spełnia powyższych kryteriów. Zaczyna się dość szablonowo. Dwóch braci żyje sobie spokojnie z rodzicami. Podczas jednego ze wspólnych obiadów rodzina gości w domu dziadka, który dostaje przy stole zawału i trafia do szpitala. Okazuje się, że pozostawiony pod ich opieką w czasie nieobecności właściciela dom dziadka skrywa swoje tajemnice. Dziadek zdradza chłopcom sekret. Twierdzi, że jest pogromcą potworów. Chłopcy jednak w to nie wierzą. Dopiero gdy znajdują tajemnicze wejście do piwnicy, okazuje się, że nie opowiadał bajek. Bracia odkrywają przepastną zamrażarkę, której wnętrze bez wątpienia kryje coś dziwnego. Aby się upewnić, chłopcy odwiedzają dziadka w szpitalu i dopytują o historię. On wciąż zapewnia o prawdziwości potworów-cieni.
Dotąd jest ciekawie. Potem już tylko gorzej. Rodzice chłopców zaczynają się dziwnie zachowywać, a reżyser zaczyna traktować najmłodszych widzów jak idiotów. Opętanie ojca zdradzają kretyńskie grymasy twarzy, żenujące teksty i ciągłe puszczanie bąków. Matka z kolei jest przerysowana do granic możliwości, ubrana jak lafirynda. Zjawia się na wywiadówce i rzuca niestosowne frazy. Aluzje seksualne lub zachowania całkiem wprost, jak w momencie, gdy kobieta szturcha w krocze nauczyciela, stopą w różowej kabaretce, nie dość, że pogrążają film, to jeszcze wywołują konsternację u najmłodszych widzów. Efekciarskie zabiegi - potwory jako czarne ducho-spraye i dzieci wyposażone w zbiorniki z ciekłym azotem - ani to nie pomysłowe, ani zabawne, tylko irytujące. Na oklaski zasługuje także pomysł na to, jak potwory przenoszą się z człowieka na człowieka. Zarażenie następuje poprzez pocałunek. No i wszyscy się całują, wysysając czarne złe moce. W to wszystko wplątany został wątek romantyczny. Dwunastoletni Oliver durzy się w nowej koleżance z klasy. Ta stara się o względy pozostałych dzieci. Luna to czyste dobro, które do tego gra na wiolonczeli. Z kolei złe charaktery to nie tylko fruwające potwory, ale także niegrzeczni koledzy. Jeden z nich próbuje uwieść obiekt westchnień Olivera. Ostatecznie dobro wygrywa. Jeszcze w tym wszystkim miłość braterska i prawdziwa przyjaźń. Ciekły azot zamraża zło, a dziadek wraca do zdrowia, dumny z wnuczków. Jednak zamrażarka wciąż stoi w domu dziadka, a cała rodzina się do niego przeprowadza...
Mamy do czynienia z filmem, który jest zlepkiem wielu motywów zaczerpniętych z dziecięcej kinematografii. Problem jednak w tym, że łączy je jakoś tak niedelikatnie, bez pomysłu, na siłę, a wulgarne dodatki są wyjątkowo niesmaczne. Dziewczynki w szkole pokazują nowej koleżance "fucka", a dzieciaczki na sali kinowej nawet nie wiedzą, o co chodzi. I dobrze, że nie wiedzą. Szkoda tylko, że nie wzięto pod uwagę faktu, że maluszki wszystko "łykną", bo nie mają rozeznania. Nie podoba im się, choć nie wiedzą dlaczego. Dobrze się kończy, więc nie płaczą. Za to rodzice powinni zapłakać, że wybrali się z dziećmi na ten film.