Recenzja filmu

Grand Budapest Hotel (2014)
Wes Anderson
Ralph Fiennes
Tony Revolori

Rezerwujcie pokoje!

Nie ma w tym filmie choćby jednej sceny, w której nie dałoby się dopatrzeć autorskiej sygnatury Andersona. Jest tu i zwichrowane, ironiczne poczucie humoru, i barokowy przepych, i
Jest w filmie Wesa Andersona scena, w której więzienny strażnik przy pomocy ostrych narzędzi sprawdza, czy dostarczone lokatorom cel wiktuały nie skrywają kontrabandy. Pod nóż idą między innymi kiszka pasztetowa i żółty ser. Kiedy jednak na stole ląduje przepięknie przystrojony deser z cukierni pana Mendla, klawisz składa broń. Nie potrafi podnieść ręki na dzieło sztuki. Z "Grand Budapest Hotel" jest podobnie: ma kilka warstw, co rusz odkrywa przed widzem nową smakową nutę, a jego dekoracja dosłownie zapiera dech w piersiach.

Na podstawowym poziomie to komedia kryminalna, której bohaterem jest konsjerż bajecznego hotelu położonego w fikcyjnym wschodnioeuropejskim państewku Zubrowka. Gustave H. (wspaniały Ralph Fiennes) potrafi dogodzić gościom lepiej niż Forest "Kamerdyner" Whitaker i Anthony Hopkins z "Okruchów dnia" razem wzięci. Jego wdzięk, nienaganne maniery i zamiłowanie do intensywnych zapachów perfum cenią sobie zwłaszcza klientki w podeszłym wieku. Gdy tylko wytworny wąsacz zrzuca służbowy uniform, zakradają się do jego pokoju, by w podzięce za wzorową służbę świadczyć mu usługi seksualne. Problemy Gustave'a zaczynają się w momencie, gdy dziedziczy po zmarłej w tajemniczych okolicznościach Madame D (ucharakteryzowana nie do poznania Tilda Swinton) bezcenny obraz. Chciwy syn denatki oskarża wówczas bohatera o morderstwo. W wyplątaniu się z tarapatów pomóc może mu tylko jego wierny podwładny, Zero.

Nie ma w tym filmie choćby jednej sceny, w której nie dałoby się dopatrzeć autorskiej sygnatury Andersona. Jest tu i zwichrowane, ironiczne poczucie humoru, i barokowy przepych, i charakterystyczna dla twórcy "Rushmore" symetria w zagospodarowaniu przestrzeni kadru. Jednocześnie reżyser z wprawą wirtuoza i erudycją historyka X Muzy żongluje kolejnymi gatunkami filmowymi: kino akcji idzie pod rękę z makabrycznym horrorem (Villain - pardon - Willem Dafoe jako skrzyżowanie zabójcy na zlecenie i Nosferatu!), a melodramat ściera się z farsą. Miłośnicy podszytej perwersją erotyki też znajdą coś dla siebie. W "Grand Budapest Hotel" Anderson sam zamienia się w konsjerża spełniającego zachcianki publiczności. Pozwala jej na przemian śmiać się, płakać, odczuwać niezdrowe podniecenie, ściskać z przejęcia poręcze foteli i wstrzymywać oddech w scenach grozy. Nie wspominając o tym, że oczy dopieszcza nam stylowymi kostiumami, scenografią i zdjęciami, a uszy - hipnotyzującą muzyką Alexandre'a Desplata. Czy nie na tym polega kino totalne?

Spinając narrację scenami z przyszłości, reżyser uczynił swoje dzieło nostalgiczną opowieścią o starym wspaniałym świecie, który zniknął w ogniu krzyżowym historycznych zawieruch. Świecie, o którym wspomnienie przetrwało już tylko na kartach książek, w kadrach filmów i obrazach. Anderson przypomina nam, że nawet błaha sztuka wcześniej czy później może nabrać ciężaru.
1 10
Moja ocena:
10
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Wes Anderson to jeden z tych twórców, którzy odznaczają się z miejsca rozpoznawalnym stylem. Starannie... czytaj więcej
"Grand Budapest Hotel" opowiada o perypetiach pracowników tytułowej placówki. Gustaw H., hotelowy... czytaj więcej
Zainteresowanie nowym obrazem reżysera "Kochanków z księżyca" jest w Stanach tak duże, że kiedy... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones