Recenzja filmu

Restless (2011)
Gus Van Sant
Henry Hopper
Mia Wasikowska

Stąd do wieczności

Jeśli lubicie głaszczące oko nastrojowe kadry podane przy wtórze wpadających w ucho indie rockowych piosenek, to gwarantuję Wam, że nie wyjdziecie z kina zawiedzeni.
Pierwsze, co przyszło mi na myśl po obejrzeniu "Restless", to "Harold i Maude". Nakręcony w latach 70. film zdobył co prawda status kultowego, ale w Polsce nie cieszy się chyba wielką popularnością. Nie wydano go u nas na DVD, nie jest też przebojem stacji telewizyjnych. Komediodramat Hala Ashby'ego opowiadał historię zafascynowanego pogrzebami młodzieńca, który zakochuje się w blisko osiemdziesięcioletniej ekscentrycznej damie. Stojąca nad grobem Maude paradoksalnie uczy Harolda radości życia.

Gus Van Sant nakręcił podobną historię. Wymienił tylko te fabularne klocki, które nie przeszłyby we współczesnym upupionym kinie. Wybranka serca bohatera nie jest staruszką, a cierpiącą na nieuleczalną chorobę nastolatką. Wydatnie zmniejszono też ilość czarnego humoru. Sednem filmu wciąż jest jednak opowieść o radzeniu sobie ze śmiercią: zarówno tą, która przychodzi znienacka, jak i tą, która już dawno wysłała zainteresowanym wiadomość o swoim przybyciu.

Milan Kundera pisał: Zanim zostaniemy zapomniani, zamieni się nas na kicz. Kicz jest stacją tranzytową pomiędzy bytem a zapomnieniem. Enoch (Henry Hopper, syn Dennisa "Easy Ridera") i Annabel (Mia Wasikowska) świetnie zdają sobie z tego sprawę. Dlatego próbują obłaskawić kicz, by za jego pomocą pozbyć się lęku przed tym, co nieuniknione. Odgrywają, na przykład, sceny z tandetnych melodramatów, w których bohater dowiaduje się, że jego luba umiera. Kiedy indziej planują menu na stypie po pogrzebie Annabel. Śmierć zamieniają w zabawę – zupełnie jak na imprezach z okazji Halloween, gdzie zgraje upiorów i kościotrupów krążą po przedmieściach, domagając się od mieszkańców słodyczy.

"Restless" to także (a może przede wszystkim) film o pierwszej miłości. Tej, którą przechowuje się na dnie serca nawet wtedy, gdy ostatni włos pokryje się siwizną. Tej, która przynosi więcej rozczarowań niż szczęścia. Tej wreszcie, z której wynosi się pierwszą poważną naukę o życiu. Van Sant wie, jak pokazać młodzieńcze uczucie, by jednocześnie wzruszyć i rozśmieszyć widza. W dodatku wraz z operatorem Harrisem Savidesem dostarcza publiczności sporo estetycznej satysfakcji. Jeśli lubicie głaszczące oko nastrojowe kadry podane przy wtórze wpadających w ucho indie rockowych piosenek, to gwarantuję Wam, że nie wyjdziecie z kina zawiedzeni.

Pamiętajcie, by przed seansem zaopatrzyć się w karton chusteczek. Mogą być przydatne.
1 10
Moja ocena:
7
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Jest kiczowato, cukierkowato i dosyć banalnie. Uderza barokowy wręcz rozmach stylizacyjny. Podejrzewam,... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones