Pierwsze cztery odcinki "Wednesday" to wciągająca rozrywka w stylu, do którego zdążyliśmy się przyzwyczaić w pierwszym sezonie. Doceniam także drobne mrugnięcia okiem dla fanów zarówno
Recenzja powstała na bazie czterech pierwszych odcinków sezonu drugiego "Wednesday".
Wakacyjna przerwa dobiegła końca, czas wrócić do szkoły! Akademia Nevermore dla dziwolągów znów oferuje cały zestaw niestandardowych atrakcji: od tajemniczych morderstw w najbliższej okolicy, przez nowego dyrektora (Steve Buscemi), który dla osiągnięcia wybranych celów nie cofnie się przed naginaniem prawa, po anonimowe wiadomości, które otrzymuje – znajdująca się na językach wszystkich w efekcie wydarzeń z pierwszego sezonu – Wednesday Addams (Jenna Ortega). Dziewczyna podejdzie do całej sprawy ze znaną sobie ekscytacją – tym większą, że na karku będzie mieć też upiorną rodzinkę: brata (Isaac Ordonez), który zaczyna naukę w Nevermore, oraz kręcących się w pobliżu rodziców (Luis Guzmán, Catherine Zeta-Jones).
Drugi sezon "Wednesday" (podzielony na dwie części, każda po cztery odcinki z premierami kolejno 6 sierpnia i 3 września) kontynuuje formułę wypracowaną przy okazji pierwszych ośmiu epizodów serii. Wątki zaczerpnięte z kina grozy mieszają się z nastoletnimi dramatami, a całość wzniesiona została na fundamencie paranormalnego kryminału, który rozgrywa się w szkole pełnej uczniów z nadnaturalnymi zdolnościami. Tak eklektyczna mieszanka została ujarzmiona przez stronę wizualną, której najważniejsze cechy ustanowił reżyser pierwszych czterech odcinków "Wednesday" – sam Tim Burton. Sześćdziesięciosześcioletni twórca w estetyce mrocznej baśni czuje się jak w domu, na co wskazują takie tytuły jego filmografii, jak "Gnijąca panna młoda", "Jeździec bez głowy", "Edward Nożycoręki" czy dwie części przygód Batmana z Michaelem Keatonem.
"Wednesday" była jednak pewnym kompromisem: wypadkową oryginalności Burtona i netfliksowego "stylu zerowego", który ma podobać się wszystkim. Zarówno w fabule, jak i warstwie wizualnej osobiście brakowało mi w pierwszym sezonie nieco addamsowej dziwności, która mogłaby całość ożywić i uczynić ciekawszą. A tak dostaliśmy teen dramę doprawioną szczyptą niesamowitości i przebraną za spin-off popularnej niegdyś marki. Bo choć większość z nas kojarzy pewnie filmowe wersje "Rodziny Addamsów" Barry’ego Sonnenfelda z lat 90. XX wieku (i towarzyszącą im serię animowaną), to warto pamiętać, że bohaterowie ci pojawili się na ekranach telewizorów już w latach 60. XX wieku, a paski komiksowe o ich przygodach były publikowane w prasie przez pięć dekad: od 1938 do 1988 roku. "Wednesday" zgrabnie przybliża ich nowemu pokoleniu widzów, dlatego też potrafię zrozumieć, że w niektórych kwestiach Netflix postawił na uniwersalność.
Drugi sezon "Wednesday" jest naturalną kontynuacją "jedynki". Pod względem wizualnym przejście jest płynne i gdyby oglądać sezony jeden po drugim, to można by nie zauważyć różnicy. Jednocześnie kilka decyzji kreatywnych sprawiło, że kontynuacja bardziej przypadła mi do gustu. Może przyczynił się do tego fakt, że ekspozycja zostaje ograniczona, wchodzimy już w dobrze znany świat, a widz nie tylko zna zasady, które nim rządzą, ale też pamięta relacje między postaciami. Wpływa to pozytywnie na dynamikę narracji i od razu możemy przejść do wprowadzania nowych wątków. Choć dominują te, które dotyczą Wednesday (nowa sprawa morderstw, konfrontacja ze stalkerem), to twórcy nie zapominają, że pod ręką mają całą gamę interesujących postaci. Zdecydowanie dobrym pomysłem było poświęcenie większej ilości czasu ekranowego pozostałym członkom rodziny Addamsów. I choć często sceny z ich udziałem zostają sprowadzone do komediowych przerywników (zwłaszcza jeśli chodzi o występy Gomeza, bo Morticia dostała bardziej rozbudowany wątek wokół relacji matka-córka), to zbliżają całość do filmów Sonnenfelda i dodają serialowi specyficznego klimatu, którego brakowało mi we wcześniejszej odsłonie serialu.
Na drugim planie dzieje się oczywiście więcej. Pugsley odkrywa swoje moce, a także postanawia sprawdzić prawdziwość miejskiej legendy, co będzie miało śmiercionośne skutki. Swoje do roboty ma również drugoplanowa obsada Nevermore – nie przeszkadza mi, że wątki miłosne (będące w moim mniemaniu najsłabszym elementem pierwszego sezonu) tym razem skupione zostały na Enid (Emma Myers) i zeszły na margines fabuły. Ciekaw jestem natomiast, czy rozgrywająca się także na uboczu historia Bianki (Joy Sunday) zostanie w dalszej części sezonu jakoś wpleciona w główny wątek, czy do końca będzie pełnić rolę zapychacza, który spowalnia bardziej istotne wydarzenia.
Trzeba przyznać, że pierwsze cztery odcinki "Wednesday" to wciągająca rozrywka w stylu, do którego zdążyliśmy się przyzwyczaić w pierwszym sezonie. Doceniam także drobne mrugnięcia okiem dla fanów zarówno wersji Sonnenfelda, jak i twórczości samego Burtona: pierwsi w drugoplanowej roli zobaczą Christophera Lloyda (szalonego wujka Festera z filmowej dylogii), drudzy docenią uroczo makabryczną wstawkę wykonaną w technice poklatkowej animacji, która oddaje hołd niemieckiemu ekspresjonizmowi i kinu science-fiction lat 50. XX wieku, a przede wszystkim przywodzi na myśl wczesne próby Burtona w rodzaju "Vincenta".
Serial rozwinął skrzydła i teraz w pełni wykorzystuje swój potencjał – nieźle sprawdza się jako kryminał (śledztwo Wednesday wciąga, a kolejne tropy utrzymują zainteresowanie widza), działa też jako czarna komedia (na co wpływ między innymi mają większe role pozostałych członków rodziny Addamsów). Ponadto zachowany został specyficzny klimat mieszający elementy grozy i opowieści o dojrzewaniu. Wszystko to sprawia, że cztery nowe odcinki "Wednesday" obejrzałem z przyjemnością prawie za jednym zamachem i muszę przyznać, że taka dawka przypominająca rozbudziła apetyt na więcej. Jestem ciekaw, co twórcy zaprezentują nam w kontynuacji – 3 września z pewnością zasiądę przed ekranem, żeby poznać dalsze losy Wednesday i jej towarzyszy.