Czasem bywa, że aspirujący filmowiec, choćby nie miał za grosz talentu w żadnej z dziedzin kinematografii, może sobie pozwolić na samodzielne finansowanie swoich nawet najbardziej pokręconych projektów - klasycznym tego przykładem jest "najlepszy najgorszy film świata" "The Room"(2003), na któryTommy Wiseauwydał zawrotną kwotę sześciu milionów dolarów. Nieporównanie częściej jednak zdarza się, że osoba pełna ciekawych pomysłów, zdolności i determinacji, musi polegać na dobrej woli producentów, a ci nie zawsze mogą (lub chcą) zrozumieć jej kreatywne, acz niekoniecznie lukratywne, wizje. Tak właśnie potoczyły się sprawy w przypadku ambitnego reżysera i scenarzystyWilliama Sachsaoraz jego "Człowieka, który się zmieniał". Albo inaczej: obrazu, który zapisał się w annałach X muzy z niewłaściwych powodów.
Film pierwotnie miał być parodią, mieszaniną elementów komedii i horroru, lecz ze względu na większą popularność tego drugiego z zimną krwią i bez zgody twórcy zmodyfikowano materiał w wyjątkowo radykalnym procesie postprodukcji. Tu się dokręciło parę poważnych scen, tam usunęło kilka humorystycznych, i w rezultacie dzieło okrzyknięto remake'iem "First Man Into Space"(1959), chociażSachsowej pozycji wówczas jeszcze nie obejrzał, a jako swoją jedyną inspirację do napisania scenariusza wskazał "Noc żywych trupów"(1968)George'a A. Romero. W stanie nienaruszonym zachowała się właściwie tylko główna linia fabularna,do "Człowieka, który się nieprawdopodobnie zmniejsza"(1957) nawiązująca (wbrew podobieństwu tytułów) bardzo luźno. Co się więc dzieje z tym nieszczęśnym człowiekiem? Rzecz jasna - topnieje, i to nie byle jak... bo w najcieleściejszym znaczeniu tego słowa.
Nad charakteryzacjąAleksa Rebara, aktora wcielającego się w centralną postać, pracował spec w swojej dziedzinie:Rick Baker, który maczał palce m.in. w "A jednak żyje"(1974),"King Kongu"(1976) i "Squirm"(1976). Obrzydliwy, czyli bardzo tutaj adekwatny, make-up jest jednym z niewielu punktów zaczepienia dla garstki krytyków chwalących film, a i on - wierzcie lub nie - był na planie kością niezgody. NiechęćRebarado poddawania się długotrwałym zabiegom artysty koszmarnego makijażu doprowadziła do tego, że "melting man", zamiast rozkładać się etapowo, przez cały czas wygląda z grubsza tak samo, wyłączając jedynie początkową scenę w szpitalu (dokręconą bez udziałuSachsa), w której świeżo wybudzony ze śpiączki biedaczyna po raz pierwszy widzi w lustrze swoją oszpeconą twarz. Jednak mimo kłód rzuconych pod nogiBakerowioraz decyzji inwestorów o niewykorzystaniu wszystkich scen z udziałem rozpływającego się mężczyzny, efekt końcowy jest zgoła upiorny; oderwane ucho, oko wypadające z oczodołu i skóra ściekająca ze zniekształconych rąk to zaledwie małe smaczki w obliczu całokształtu prezencji makabrycznego osobnika.Wisienką na torcie są pozostałe efektygore-niczym nieustępujące szkaradności antagonisty.
Szkoda tylko, że największa zaleta "Człowieka"bezpośrednio przyczynia się do wyeksponowania jego najdokuczliwszych wad. Na tle mocnych bodźców wzrokowych bowiem zarówno marna treść, jak i ubytki w sferze technicznej odcinają się niemiłosiernie.Z powodu pośpiesznie przeprowadzonej obróbki, podobnie jak stało się to w przypadku "Upiorów"z 1986 (aczkolwiek one przynajmniej są naprawdę zabawne), najdotkliwiej ucierpiała spójność przedstawionej historii. Komiczne tony, których nie udało się całkowicie wyeliminować, pobrzmiewają bezładnie gdzieś wśród dramaturgicznej niewyrazistości; z nawiązań do kina atomowego lat 50. - np. rzuconego na odczepne wytłumaczenia stanu zdrowia tytułowego nieboraka skażeniem substancjami promieniotwórczymi - nie płyną żadne wnioski; ekranowe morderstwa, jakkolwiek dobrze zrealizowane, są niestety rzadką odskocznią od nudnawej, ociężale toczącej się akcji. Sporą konsternację wywołują także błędy bardziej błahe, typu zbędne, drażniąceslow-motion(okropny bieg pielęgniarki przez długi, biały korytarz), światło dnia wpadające przez okno w samym środku nocnej sekwencji albo "gracja", z jaką zdołano wcisnąć obowiązkowe ujęcie gołych kobiecych piersi.
Może gdyby reżyserowi udało się przeforsować swoje racje, mielibyśmy do czynienia z zupełnie odmiennym widowiskiem: nacechowanym większą konsekwencją, bardzej przemyślanym i dopieszczonym stylistycznie. Wtedy "Człowiek, który się zmieniał"prawdopodobnie zostałby zapamiętany nie jako jeden z najpokraczniejszych horrorów wszech czasów, a klasyk gatunku z oszałamiającymi efektami specjalnymi. W obecnej sytuacji natomiast radochę ma przede wszystkim wąskie grono maniaków kina na wskroś sparszywiałego, zakrapianego krwią i zagryzanego trzewiami. Nie żeby w takich upodobaniach było coś złego... ale film (umownie)Sachsai tak pozostaje bajeranckim niewypałem.