Recenzja filmu

Valmont (1989)
Miloš Forman
Colin Firth
Annette Bening

Vicomte de Valmont

Słynna powieść "Niebezpieczne związki" Choderlosa de Laclos wielokrotnie w historii kina inspirowała filmowców. Po wyciągi z tego arcydzieła sztuki epistolarnej, jak często się o tej książce
Słynna powieść "Niebezpieczne związki" Choderlosa de Laclos wielokrotnie w historii kina inspirowała filmowców. Po wyciągi z tego arcydzieła sztuki epistolarnej, jak często się o tej książce mówi, sięgał choćby Roger Vadim w swej uwspółcześnionej i niestety niezbyt udanej adaptacji z 1959 roku. W pamięci widzów na trwałe zapisała się jednak głośna ekranizacja Brytyjczyka Stephena Frearsa z 1988 roku, ze świetnymi kreacjami Glenn Close i Johna Malkovicha. Nie należy jednak zapominać, że w tym samym roku powstało dzieło innego mistrza, które czerpało z powieści osiemnastowiecznego autora. Mowa oczywiście o Milosu Formanie i jego obrazie"Valmont", który przeszedł przez ekrany kin niejako w cieniu filmu Frearsa, a który przecież jest pozycją równie interesującą i w zasadzie na równi udaną.

Forman, opierając się na scenariuszu Jean-Claude'a Carrière (który miał na swoim koncie pracę przy scenariuszach do "Nieznośnej lekkości bytu" i wielu dzieł Buñuela, w tym do "Dyskretnego uroku burżuazji"), zaproponował dosyć swobodną wariację na temat książki Francuza. Zachowane oczywiście zostały główne wątki intrygi, tak samo jak najważniejsze postaci, ale fabuła w wielu momentach w dosyć znaczący sposób odbiega od oryginału. Dodano na przykład osobę Gercourta, w którego tutaj wciela się Jeffrey Jones, a o którym w powieści jedynie się wspomina. Mimo wszelkich zmian udało się jednak zachować ducha oryginału, a różnice dotyczą w większości szczegółów.

W porównaniu z "Niebezpiecznymi związkami", które z kolei można uznać za bardzo wierną ekranizację,wersja Formana może nie wypadać równie efektownie, co nie zmienia faktu, że również posiada swe niezaprzeczalne atuty. Przede wszystkim, patrząc od strony czysto powierzchownej, łatwo uwierzyć w uwodzicielską siłę Firtha i Bening, którzy wcielają się tu w role wicehrabiego de Valmont i markizy de Merteuil, co już niekoniecznie można powiedzieć choćby o Glenn Close, nie ujmując rzecz jasna nic poziomowi jej warsztatu aktorskiego. "Valmont" sprawia również wrażenie bardziej lekkiego, wręcz frywolnego, niż dzieło Frearsa. Twórcę "Hair" w mniejszym stopniu zajmuje psychologia bohaterów. Ich intrygi częściej są wynikiem impulsu, po trosze improwizacji, a nie częścią wielkiej, wyrachowanej gry. Tym samym stają się oni jakby bardziej ludzcy, mniej polegający na chłodnych kalkulacjach, bardziej skłonni, by dać się porwać przez wir namiętności. Oczywiście można by zarzucić reżyserowi, że w zbyt dużym stopniu ingeruje w charakter poszczególnych postaci, ale w trakcie oglądania bynajmniej to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie - seans "Valmonta" potrafi dostarczyć sporo przyjemności i satysfakcji. W końcu jest tu dobre aktorstwo, wystawna, pełna przepychu scenografia, bogate kostiumy, piękne zdjęcia - czegóż więcej chcieć od dobrego filmu kostiumowego?

Porównywanie "Niebezpiecznych związków" i "Valmonta", jak wynika choćby z powyższej recenzji, wydaje się nieuniknione, ale też przysparza wiele trudności. Jak bowiem określić, która z tych adaptacji jest lepsza, bardziej udana? Ja, szczerze mówiąc, stawiałbym jednak w większym stopniu na obraz Stephena Frearsa, który jest bardziej poruszający, bardziej przytłaczający swym "ciężarem". Nie zmienia to faktu, że formanowska wariacja posiada swój nieodparty urok. Można by posunąć się do stwierdzenia że rzecz jest bardziej dosłowna, nie tak wyrafinowana jak jej "rówieśnik", co daje jej własną siłę przebicia. Dzięki temu łatwiej jakoś wczuć się w prezentowaną epokę, posmakować tych dworskich intryg i zabaw niemoralnych.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones