Recenzja filmu

Hulk (2003)
Ang Lee
Eric Bana
Jennifer Connelly

Zielono mi

Wiecie co to są mieszane uczucia? Znienawidzona teściowa spadająca w przepaść Twoim nowym, ulubionym mercedesem. Chociaż ten dowcip jest stary jak świat, a ja przez najbliższe kilka lat nie mam
Wiecie co to są mieszane uczucia? Znienawidzona teściowa spadająca w przepaść Twoim nowym, ulubionym mercedesem. Chociaż ten dowcip jest stary jak świat, a ja przez najbliższe kilka lat nie mam zamiaru sprowadzać sobie na głowę utrapienia każdego żonatego mężczyzny, to po wyjściu z kina miałem do czynienia właśnie z mieszanymi uczuciami. Tak jak rzesze pozostałych fanów komiksu z niecierpliwością czekałem, aż na afisz wejdzie "Hulk". Co więcej w przypadku poprzednich adaptacji komiksów byłem bardzo tolerancyjny, a nawet broniłem takich produkcji jak "Daredevil" (to prawda - przyp. Rednacza), czy"X-Men 2" przed ogniem krytyki. Niestety tym razem jestem zmuszony dołączyć do grona kręcących nosami malkontentów. Po raz pierwszy z filmową odmianą zielonej bestii zetknąłem się natrafiając na zwiastun omawianego filmu. Po jego obejrzeniu odniosłem wtedy wrażenie, że obraz Anga Lee będzie (wybaczcie wytarty do granic możliwości slogan) jak jazda roller-coasterem, czyli popularną amerykańską kolejką górską. Wiedziony rosnącym zainteresowaniem, oraz zbierającą się we mnie niecierpliwością postanowiłem przeszukać wszelkie okoliczne wypożyczalnie wideo które znalazłem na mapie, by dostać się do wcześniejszych obrazów z udziałem tak zwanego "Sałaty". Kosztowało to sporo czasu, ale dopiąłem swego. Zyskałem dostęp do takich skamielin (słowo użyte jak najbardziej świadomie) jak "The Incredible Hulk" z 1977 roku, czy "Hulk przed sądem" z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Po dokładnym zlustrowaniu wszystkich kawałków nadgryzionych zębem czasu i starych magnetowidów taśm, doszedłem do wniosku, że powinienem się poważnie zastanowić, czy ten trud miał sens. Powiedzmy sobie szczerze, to nie były wybitne produkcje. Nie wiem nawet, czy były chociaż dobre. Mimo to miały swój klimat, klimat amerykańskich filmów klasy B, lub nawet C... Trafiały się jednak perełki. W "Hulk przed sądem" mogliśmy zobaczyć dobrze znanego nam Daredevila, oraz władcę wszelkiej zbrodni - Kingpina. Zgadnijcie kto mógł wcielić się w postać Capo Di Tutti Capi. Otóż nie żaden Afro-Amerykanin, ale w pełni biało-skóry (nie, nie przemawia przeze mnie rasizm) John Rhys-Davies. Tak, tak, ten sam, którego bardziej znamy jako krasnoluda Gimliego z filmowego eposu "Władca Pierścieni". Wiem że bliżej mu do 150 centymetrów, niż do dwóch metrów, a więcej u niego "brzuszka" niż mięśni, ale i tak miał swego rodzaju klasę. I zaznaczam, że wcale nie akcentuje "swego rodzaju". Po prostu ten Kingpin nie był mordercą, ale raczej biznesmenem. Do zaakceptowania. Gdy dostałem list od UIP - polskiego dystrybutora filmu, a w nim zaproszenie na przedpremierowy pokaz filmu, moje zniecierpliwienie (chyba za częste u mnie uczucie) przybrało na sile. Do kina szedłem z wielkimi oczekiwaniami i nadziejami, oraz z bardzo "pozytywnym nastawieniem"... Po obejrzeniu czołówki nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z "komiksowym" filmem Marvela. Nie wiem czy zwróciliście uwagę, ale i "Spider-Man", "Daredevil", a nawet ostatni hit "X-Men 2" zaczynają się w ten sam sposób. Przedziwne grafiki, wędrujące pomiędzy bokami ekranu, a po środku przewijają się nazwiska kolejnych aktorów i twórców. Zaraz potem przechodzimy do części właściwej filmu. Jest schyłek lat siedemdziesiątych. Poznajemy pewnego młodego naukowca, dr. Davida Bannera, ojca rodziny i kochającego męża, który prowadzi badania nad możliwościami szybkiej regeneracji ran odniesionych przez człowieka. Pomimo tego, że Banner wykorzystuje do swoich badań DNA takich stworów jak rozgwiazdy, warany czy inne gekkony, kolejne eksperymenty nie przynoszą efektów... Przenosimy się do czasów nam współczesnych. Syn Davida - Bruce Banner idzie w ślady ojca i także oddaje się nauce, oraz... kontynuacji badań swojego taty. Młody Banner nie wie jednak, że jego rodzic testował wytwarzane specyfiki na sobie, a młody Bruce odziedziczył niektóre zmodyfikowane geny. Wypadek w laboratorium (niezwykle oryginalne) sprawił, że nieświadomy niczego bohater zaczyna przemieniać się w wielkiego, zielonego potwora. Tak przedstawia się wprowadzenie do filmu. Proste, nieskomplikowane i gotowe do przyswojenia przez każdego, zwłaszcza niewymagającego widza. Wielbiciele komiksu mają jednak swoje wymagania. Nie każdy z nich zaakceptuje widoczny w jednej ze scen mikrofon nad głową aktorki (mam nadzieję, że po tym nieszczęściu ktoś przemontuje feralną scenę), nie wiele osób będzie zadowolonych z walki Hulka z watahą zmutowanych psów (przerażające, ale nie w taki sposób jak chcieli twórcy). Dlaczego nie pokuszono się o coś bardziej porywającego? Nie będę także wspominał o konieczności pokazania nagich pośladków Erica Bany - aktora odgrywającego ludzkie wcielenie tytułowego bohatera. Może to zabrzmi dziwnie, ale dlaczego w takim razie nie pokazano nam odsłoniętego ciała głównej aktorki - Jennifer Connelly? Byłoby równouprawnienie płci, a jeżeli ktoś uzna, że to nie ma sensu, to może w ogóle wypadało by sobie odpuścić kwestie negliżu. Niech na to odpowiedzą twórcy filmu. Jeżeli już doszliśmy do autorów Hulka, to duże brawa należą się reżyserowi Angowi Lee, który wcześniej dał się poznać jako twórca "Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka". Ten azjatycki, a dokładniej tajwański artysta (innego określenia nie można zastosować) oparł się pokusie przekształcenia filmu w festiwal przemocy i zniszczenia. Rozwinął wątek ojca, oraz problemy z trudnym dzieciństwem Bruce'a. Nie zapomniał także o subtelnym romansie pomiędzy Betty Ross, a młodym Bannerem. W postać Hulka wcielił się młody aktor Eric Bana. Artysta ten zadebiutował w głównej roli dopiero w2000 roku, grając w mało znanym u nas filmie "Chopper", który jednak odniósł ogromny sukces w Australii. Jeśli ktoś ma dobrą pamięć, może kojarzyć twarz aktora z o wiele bardziej kasowego "Helikoptera w ogniu" Ridleya Scotta.Ridley ScottZagrał tam żołnierza elitarnej Delta Force, sierżanta "Hoota" Gibsona. O ile w tym właśnie filmie Bana był "twardzielem", o tyle w "Hulku" widzimy gapowatego, nieco zabawnego naukowca. Właśnie tym aktor nas zaskakuje. Doskonale radzi sobie ze scenami w których musi okazać prawdziwą złość i szał, które przestraszyłyby co mniej odporne osoby. Na szczęście nie musimy się bać urodziwej Jennifer Connelly grającej Betty Ross, ukochaną Hulka. Connelly gra poprawnie, ale niestety bez żadnych niespodzianek. Oglądając film nie można się oprzeć wrażeniu, że jej postać została wprowadzona do filmu tylko po to, żeby męska część widowni miała na czym "oko zawiesić". A szkoda bo Jennifer należy do grona najciekawszych aktorek młodego pokolenia, a role w takich filmach jak "Requiem dla snu", czy"Piękny umysł" są dowodem na to, iż w przyszłości o Connelly usłyszymy jeszcze nie raz. James Schamus- autor scenariusza, wprowadził do "Hulka" dwa główne wątki. Pierwszy traktuje o Bannerze, jego kłopotach ze szmaragdowym alter ego i o obcowaniu z Betty Ross, drugi - nie mniej ważny dla rozwoju fabuły - dotyczy jego relacji z ojcem. W efekcie każde pokolenie znajdzie w filmie wątek odpowiedni wiekowo dla siebie. Niestety poza tą ciekawostką, fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa i przewidywalna aż do bólu. Zresztą nie oszukujmy się, nikt nie oczekiwał, że podczas projekcji "Hulka" przeżyje katharsis. Komiksy z amerykańskiego "mainstreamu" (modne ostatnio słowo), a więc taki jak "Hulk" czy wcześniejsze "Spider-Man" i "X-Men", są adresowane głównie do młodszego odbiorcy. Wiem, że teraz naraziłem się starszym fanom komiksu równie mocno jak Salman Rushdie muzułmanom, ale taka jest prawda. Główny "target" wydawnictw pokroju Marvela ma od 11 do 15 lat. Nie spodziewajmy się więc komplikacji scenariuszowych podobnych do "Podejrzanych", czy historii o Herculesie Poirot autorstwa Agathy Christie. Realizacja obrazu i dźwięku stoi w "Hulku" na najwyższym poziomie (zapomnijmy o tym felernym mikrofonie).John Williams (autor muzyki m.in. do "Gwiezdnych Wojen") powiedział kiedyś że dobra muzyka filmowa to taka, która podczas oglądania obrazu jest niezauważalna, ale po wyjściu z kina nie może "wyjść nam z głowy". Taka właśnie jest ścieżka dźwiękowa w "Hulku", której autorem jest Danny Elfman - mistrz mrocznych klimatów, twórca kompozycji ilustrujących takie filmy jak "Batman", czy "Edward Nożycoręki". Doskonale ze swoich obowiązków wywiązali się także spece od efektów specjalnych ze studia "Industrial Light & Magic", których popis możliwości mogliśmy zobaczyć m.in. w"Ataku klonów" i "Mrocznym widmie". Patrząc na całość obiektywnie, trzeba przyznać, że film choć świetnie wykonany technicznie, nie powala głębią scenariusza. Osoby które oczekują ciągłej demolki w wykonaniu tytułowego Hulka również mogą czuć się zawiedzione. Jeżeli jednak nie macie co zrobić z dziewczyną, bądź szukacie filmu na który możecie zabrać swoje dzieci w niedzielne popołudnie,"Hulk" będzie świetnym wyborem. Miłe, lekkie, banalne, niezobowiązujące. Choć mieszane uczucia pozostają...
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Ostatnimi czasy zapanowała moda na ekranizacje komiksów. Powstały filmy opowiadające o przygodach... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones