Recenzja filmu

Śmiertelne porachunki (1947)
John Cromwell
Humphrey Bogart
Lizabeth Scott

Podręcznikowy film noir

Humphrey Bogart to niewątpliwie jedna z ikon kina mająca na koncie sporo kultowych i dla wielu niezapomnianych ról. Najważniejsza część jego stażu aktorskiego miała miejsce w studiu Warner
Humphrey Bogart to niewątpliwie jedna z ikon kina mająca na koncie sporo kultowych i dla wielu niezapomnianych ról. Najważniejsza część jego stażu aktorskiego miała miejsce w studiu Warner Brothers, jednak na pewien czas "pożyczyło" go Columbia. Co więc się stanie, gdy studio świadome sukcesów filmów "Bogiego" próbuje w sztampowy sposób podrobić jego wcześniejsze osiągnięcia, odkopując wtórne schematy i do tego ma do dyspozycji ikonę we własnej osobie? Prawdopodobnie dostajemy coś na kształt "Śmiertelnych porachunków".

Nie da się ukryć, że to film schematyczny i rutynowy. Nie miał powodzenia w box office i zapisuje się w historii kina tylko jako jeden z wielu nie do końca udanych, posypanych szczyptą stylu noir harlequinów, których Bogey miał zdecydowanie za dużo. Znajdziecie tu dosłownie wszystko, czego możecie się spodziewać, jeśli kiedykolwiek wcześniej mieliście z takimi obrazami styczność: zamgloną amerykańską metropolię, mroczną opowieść, monologi chorego na nieuleczalny cynizm głównego bohatera i zmysłową femme fatale. Jedyne, czym ta produkcja mogła się obronić, to wielka gwiazda w głównej roli i, jak możecie już zapewne przewidzieć, to największy atut, który może was zachęcić do sięgnięcia po nią.

"Rip" Murdock właśnie zbierał honory po wojennych sukcesach, gdy Johnny - jego kolega po fachu nagle znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Przygnębiony żołnierz udaje się do miasteczka Gulf City, gdzie wkrótce dowiaduje się, że jego zaginiony przyjaciel może być zamieszany w morderstwo. Wkrótce napotyka na swojej drodze żonę Johnny'ego - piękną Coral Chandler (Lizabeth Scott), która pomaga bohaterowi w śledztwie, wprowadzając go do przestępczego półświatka.

Intryga oczywiście się komplikuje i niestety nie jest zbyt porywająca. Choć z początku stylistyka noir pochłania widza, mamy ładne ujęcia i klimatyczną muzykę, a niektóre sceny naprawdę trzymają w napięciu, to jednak film szybko staje się przegadany i powoli tracimy zainteresowanie. Schemat goni schemat, a rozwiązanie wcale nie nagradza, choć nie można mu zarzucić przewidywalności. Tak więc skoro fabuła nie jest ciekawa, to czym innym może nas ten obraz przyciągnąć? Być może ekranową parą, bo dla niej tak naprawdę większość w tych czasach przychodziła do kina. Humphrey Bogart w roli głównego bohatera gra zachowawczo, ale wiarygodnie, bo to w końcu stuprocentowo jego żywioł. Wszystko, co wiecie o kreacjach tego aktora, znajdziecie i tu - zimny, ponury cynik z ciętym językiem, którego uczucia na nowo budzi piękna kobieta. Mimo że scenariusz nie daje mu wielkiego pola do popisu Bogart jest zawsze wyśmienity w tym, co robi, i ta rola nie jest wyjątkiem. Jego partnerka jest jego idealnym uzupełnieniem. Lizabeth Scott jest karygodnie niedocenianą aktorką, która świetnie czuje się w roli femme fetale. Czy aby jednak na pewno? Niestety jej kariera w Hollywood nie trwała zbyt długo, ze względu na fakt, iż była lesbijką, co jest lekko zasugerowane w filmie przez nadawane jej męsko brzmiące pseudonimy "Dusty" i "Mike". Nigdy jednak ten fakt się nie ujawnia, a przez cały czas romans jest zagrany bardzo wiarygodnie.

"Śmiertelne porachunki" to film nie dla każdego, jego znajomość nie jest koniecznością. Jest to co najwyżej przeciętny film noir, który próbował się wybić dzięki znanemu nazwisku - takich prób w historii kina było wiele i ta niczym się nie wyróżnia. Jeśli jednak jesteś miłośnikiem Humphreya Bogarta, obranej stylistyki, a przy okazji chętnie ujrzysz na ekranie prawdziwy zmarnowany talent, gwarantuję, że będziesz się na "Śmiertelnych porachunkach" dobrze bawić.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?