Recenzja filmu

5 dni wojny (2010)
Renny Harlin
Rupert Friend
Emmanuelle Chriqui

Czytanka z historii najnowszej

Oglądając film Renny'ego Harlina, ma się wrażenie, że nie tylko wojna trwa dopiero pięć dni, ale w ogóle cały świat narodził się przed tygodniem.
Gdy specjalista od opowieści o rekinach ludojadach i twardych gliniarzach granych przez wrestlerów bierze się za temat tak świeży i skomplikowany jak wojna w Osetii Południowej, należy oczekiwać najgorszego. Oglądając film Renny'ego Harlina, ma się wrażenie, że nie tylko wojna trwa dopiero pięć dni, ale w ogóle cały świat narodził się przed tygodniem. Gdy Micheil Saakaszwili (Andy Garcia) pojawia się na ekranie, czuje niepowstrzymaną potrzebę, by przypomnieć swoim najbliższym współpracownikom, że jest prezydentem Gruzji i wyjaśnia im, na czym polega konflikt z Rosją. Doświadczeni reporterzy wojenni zachowują się tak, jakby jeszcze wczoraj zawodowo hodowali pelargonie, do tego tłumaczą sobie nawzajem podstawowe geopolityczne kwestie, które na wylot zna przeciętny czytelnik prasy.

No, ale u Harlina dziennikarski fach nie wymaga nadmiaru wiedzy, bo świat jest prosty. Gruzini są dzielni i dobrzy, Rosjanie – silni i złowieszczy, Osetyjczycy – okrutni i podstępni. Gruzja chce do Europy, Rosja marzy, by znowu być Imperium Zła, a przywódcy separatystów pragną jedynie podrzynać gardła. Powietrze jest gęste od helikopterów, które likwidują grupy cywilów ostrzałem rakietowym, a Osetia wygląda jak połączenie Bośni, Rwandy i Wietnamu. Obrazki z przekazów telewizyjnych zostały odpowiednio podrasowane, a wszystko, co nie mieści się w schemacie walki dobra ze złem, zostało zepchnięte poza kadr. Nie brak więc patosu i wybuchów, ale rzeczywistość jest gdzieś daleko stąd. Cała wojna zdaje się trwać tylko po to, by mogli ją udokumentować amerykańscy dziennikarze.

Akcja skupia się wokół garstki korespondentów przygotowujących materiały o wojnie, która zdaje się nikogo nie obchodzić. Nie przyjechali jednak oni do Gruzji po sensacyjne materiały, ale zbawiać świat prawdą. Trudno sobie wyobrazić, jak główny bohater mógł przetrwać w tym biznesie, skoro rzuca się w środek konfliktu tylko po to, by ratować rannych cywili i dokumentować zbrodnie wojskowych. Thomas (Rupert Friend) jest typowym bohaterem bez właściwości, co nie przeszkadza mu stać się siłą mogącą zadecydować o rozstrzygnięciu konfliktu. Zamiast charakteru ma nieprzeniknioną twarz, tragiczną przeszłość, skłonność do alkoholu i ryzyka. Nie można mu się jednak dziwić, skoro pociski go omijają, sensacyjne materiały same pchają się w jego ręce, a kawaleria zawsze przybywa na czas, by wyratować go w ostatniej chwili.

Nie wszystko jest winą fatalnego scenariusza, sztampowych postaci i okropnych dialogów. Harlin nie jest może symbolem wszystkiego, co najlepsze w kinie akcji, ale to stary hollywoodzki wyjadacz. Ciężko uwierzyć, że jego najnowszy film jest takim wykwitem nieporadności. Pocztówkowe ujęcia przeplatane są z "piekłem wojny".  Reżyser próbuje połączyć paradokumentalną manierę w stylu Paula Greengrassa z teledyskowymi efektami rodem z początku lat 90. – zwolnieniami i migawkowymi przyspieszeniami. Wypada to archaicznie i nieprzekonująco. Z aktorskiej ekipy bronią się jako tako jedynie charyzmatyczni Val Kilmer i Richard Coyle. Inni wydają się zagubieni, jakby nie wiedzieli, co ze sobą robić, poza wygłaszaniem głupich kwestii. A ich dramaty wypadają równie fałszywie, co gruziński akcent marokańskiej piękności Emmanuelle Chriqui.
1 10
Moja ocena:
1
Rocznik '82. Urodzony w Grudziądzu. Nie odnalazł się jako elektronik, zagubił jako filmoznawca (poznański UAM). Jako wolny strzelec współpracuje lub współpracował z różnymi redakcjami, z czego... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones