Mam problem z tym filmem. Zupełnie inne wrażenie daje jego początek, gdzie można spodziewać się czegoś niepokojącego, ponurego, przypominającego czasy ekspresjonizmu niemieckiego.
Zacznijmy od meritum. Bella (Emma Stone) to zamieszkujący Londyn żywy trup, stworzony przez enigmatycznego profesora Frankensteina o twarzy Willema Dafoe. Bella uczy się mówić, przeżywa miłe chwile wspólnie z naukowcem i jego asystentem. Dokąd to wszystko doprowadzi bohaterów? Chyba nie do zakończenia wspaniałego i szczęśliwego, zważywszy na to, że wszyscy oni sprawiają wrażenie jakby wyjętych z innego wymiaru?
Już drugi akt filmu wydaje się znacznie słabszy. Nie wnosi bowiem niczego szczególnego i wartego uwagi poza scenami miłości, przy czym jest to miłość w cudzysłowie. Zakończenie wydaje się nieporozumieniem, jakby zaadaptowane z polskiej komedii. Jest przy okazji, jak już wielokrotnie zaznaczano, przejawem prymitywnego okrucieństwa ze strony głównej bohaterki, nie zaś przejawem jakiejś dojrzałości, która by mogła wiązać się z jej przemianą. Trzeba bowiem wiedzieć, że główna bohaterka bez przerwy ewoluuje. Najpierw uczy się składać poprawnie zdania, później zaczynają się umiejętności z "wyższej półki", jak czytanie książek i rozumienie przeczytanego tekstu, zainteresowanie problemami świata. To wszystko gdzieś się rozpływa w niezrozumiałym dowcipie wieńczącym "Biedne istoty". Moim zdaniem Stone włożyła dużo wysiłku w to, by ta ewolucja była jednak widoczna i wiarygodna (mimo mało wiarygodnych założeń tego świata).
W momencie nabrania przez film kolorów (dosłownie), reżyser Lanthimos odkrywa przed widzem swój brak pomysłu na poprowadzenie tego wszystkiego tak, by miało sens i jednocześnie utwierdziło widza w przekonaniu, że warto było wybrać się na seans.
Dlaczego zatem zdecydowałem się na siedem gwiazdek? Aktorstwo w "Biednych istotach" to pokaz talentu Stone, niezastąpionego Dafoe i pasującego idealnie do tej szajki Marka Ruffalo. Przede wszystkim należy pochwalić odtwórczynię głównej roli, zamkniętej za specyficzną mleczną maską i włosami pofarbowanymi na czarno z tubki. Taki potwór Frankesteina jest tym, co paradoksalnie zapisuje ten film w pamięci odbiorcy. Bowiem jest to coś innowacyjnego.
Zastanawiam się jednak, czy rzeczywiście po wszystkim będę miał ochotę odwiedzić Lizbonę w Portugalii. Podróże kształcą, jednak widoki i krajobrazy zaserwowane przez kamerę Robbie'go Ryana skręcają w stronę Wesa Andersona, gdzie wszystkiego jest dużo, dużo i jeszcze raz dużo. W gruncie rzeczy, wtedy rzeczywiście pozostaje docenić niezłe, a nawet oscarowe aktorstwo. Choćby i miał to być teatr jednej aktorki, teatr Emmy Stone.