Sobieszczański wygrywa tym samym, czym wygrał Piotr Domalewski w "Ministrantach": potrafi pracować z młodymi aktorami. Nie traktuje ich jak pionki na szachownicy czy ozdoby. Wiłkomirski i
Spoglądają na nas, jak chciał Różewicz, przez całe życie, od narodzin, każdego dnia, a nawet "z tamtego świata". Rozumiejące wszystko, rozzłoszczone, bezradne. Oczy matki, jedyne takie oczy. Myślałem o nich, oglądając nowy film Macieja Sobieszczańskiego, obserwując ekranowe interakcje między dwoma dorastającymi braćmi a ich matką.
"Brat" bowiem tylko z pozoru opowiada jedynie o relacji braterskiej. Mamy tu 14-letniego Dawida (Filip Wiłkomirski), mamy jego 9-letniego brata, Michała (Tytus Szymczuk), mamy kilkoro bohaterów orbitujących wokół chłopców, mamy Żyrardów i zawody sportowe, pierwsze miłości, marzenia, a nawet Pierwszą Komunię. Mamy wreszcie siedzącego w więzieniu ojca i matkę, która ze wszystkich sił próbuje poskładać w całość świat swoich dzieci.
To ona stanowi centrum. Wielka w tym zasługa Agnieszki Grochowskiej, która daje tu aktorski koncert. Jej bohaterka – zresztą również Agnieszka – jest zmęczona, przytłoczona i wielowymiarowa. Potrafi być wściekła na synów, krzyczeć, a nawet wymierzyć im kary cielesne. A jednocześnie wiemy, że troszczy się o nich, że chce dla nich jak najlepiej, że ich po prostu kocha. Że wpadła wraz z nimi w matnię, z której wyjść nie sposób. Jest w filmie scena, gdy do drzwi puka ojciec jednego z kolegów. Agnieszka najpierw jest zirytowana na chłopców, po chwili jednak – kiedy mężczyzna się awanturuje i zaczyna być agresywny wobec dziecka – bierze ich w obronę, zamienia się w lwicę. Podobnie dzieje się, gdy widzi, jak jej partner odbywa "wychowawczą rozmowę" z młodszym synem – chwilę później już tego partnera nie będzie w mieszkaniu.
Sobieszczański i Grzegorz Puda, współautor scenariusza, kilka razy się potykają, gubią tempo, brną w klisze albo przesadzają w realistycznym przestylizowaniu tej historii (w Żyrardowie nigdy nie świeci słońce?; ile oni tam leją tej wody pod prysznicem?). Ale relacje między trójką głównych bohaterów pokazują uczciwie. Co prawda zbytnio nagromadzają dramaty, które wydarzają się w ciągu raptem kilku miesięcy, zaciemniają też tropy dotyczące czasu akcji, ale jako widzowie wiele jesteśmy im w stanie wybaczyć, opowieść zwyczajnie nas wciąga.
Ciekawie wypada już samo zadanie sobie pytania: o kim jest ta opowieść? O Dawidzie – tak, jak najbardziej. Obserwujemy przecież świat z jego perspektywy, jego losy napędzają akcje. Ale może to również, co już sugerowałem, historia matki, która wychowując synów, mierzy się ze światem. A może wreszcie głównym "aktorem" jest Michał, tej najmłodszy, ostatecznie nieco pomijany i odstawiony na boczny tor.
Na nim spoczywają oczy nie tylko matki, ale i brata. Brat znajduje się zawsze: gdy trzeba obronić młodego przed osiedlowymi wyrostkami, i kiedy trzeba za niego odbyć pierwszą spowiedź. Gdy zabraknie jego wsparcia, gdy ono radykalnie się kończy, dochodzi do katastrofy.
Sobieszczański wygrywa tym samym, czym wygrał Piotr Domalewski w "Ministrantach": potrafi pracować z młodymi aktorami. Nie traktuje ich jak pionki na szachownicy czy ozdoby. Wiłkomirski i Szymczuk nie odgrywają emocji swoich bohaterów, a stają się Dawidem i Michałem na ekranie. Są naturalni i pewni siebie.
Twórcy "Brata" nawiązują do kina o dorastaniu, którego wysyp obserwowaliśmy nad Wisłą jakieś piętnaście lat temu, a nawet wcześniej. Ich film może uchodzić za spóźniony i wtórny. Tym, co ostatecznie go ratuje, jest szarość: szarość zawarta w zdjęciach Jolanty Dylewskiej, owszem. Ale i szarość codzienności bohaterów, specyficzne rozpięcie "pomiędzy". Między obrazy dorastania, które by nas przytłoczyły swoją brutalnością, a takie, które uznamy za wzięte z księżyca. Bracia u Sobieszczańskiego wychowują się w bloku z wielkiej płyty, znamy je dobrze niemal wszyscy.
Niemal wszyscy też przeżywaliśmy podobne mikrodramaty. Ktoś chciał się wyrwać z domu, ktoś inny sobie tego nie wyobrażał. Ktoś marzył o niezależności, a jednocześnie nie potrafił lub nie chciał przestać być stróżem brata swego. Ostatecznie przecież, co sugeruje reżyser, z najbliższą rodziną wychodzi się dobrze nie tylko na zdjęciu. Rodzinę nosimy w sobie, już zawsze.