Recenzja filmu

Czerwony żółw (2016)
Michaël Dudok de Wit

Sezon na żółwia

Zrealizowany przez Holendra Michaela Dudoka De Wita film ogląda się tak, jakby ktoś w Koganei otworzył okno i wpuścił trochę świeżego powietrza. To fascynujący stop wschodniej szkoły
"Niemożliwe" to tylko stan umysłu. Polska zajmuje dziesiąte miejsce w rankingu FIFA, transgeniczne kozy produkują pajęczy jedwab, zaś japońskie Studio Ghibli otwiera drzwi dla przybysza z Europy. A jako że nie widać póki co spadkobiercy papieża Miyazakiego, zrealizowany przez Holendra Michaela Dudoka De Wita film ogląda się tak, jakby ktoś w Koganei otworzył okno i wpuścił trochę świeżego powietrza. To fascynujący stop wschodniej szkoły estetyczno-narracyjnej i zachodniej wrażliwości kulturowej – w sam raz na oscarową nominację.



Chociaż strona wizualna zdradza powinowactwa z japońskim malarstwem, fabularną matrycą pozostaje klasyczna opowieść o Robinsonie Crusoe. Już pierwsza scena, w której widzimy miotane przez spienione fale ciało bohatera, służy w zasadzie za całą ekspozycję. Nie ma znaczenia, skąd mężczyzna pochodzi, nie dowiemy się, dokąd zmierzał. Liczy się tylko jego samotność oraz konfrontacja z przyrodą, której beznamiętność – niczym u klasyków formatu Herzoga albo samego Miyazakiego – często mylimy z okrucieństwem.



Reżyser nagrodzonej Oscarem krótkometrażówki "Ojciec i córka" nie dostrzega w wyspie ani rajskiego ogrodu, ani przedsionka piekła – inspiruje się raczej formami realistycznymi, graficzny projekt lokacji powstał w oparciu o fotografie z jego prywatnego zbioru. W podobny sposób portretuje bohatera. Nie wypowie on przez cały film ani jednego słowa, ograniczy się do westchnień, chrząknięć i pomruków. Przez pierwszą połowę filmu będziemy obserwować jego kolejne starcia z materią, próby okiełznania żywiołów rządzących wyspą, poszukiwanie ratunku oraz znój codzienności. To nie tylko kartka z podręcznika filmowego minimalizmu, ale też początek wewnętrznej drogi bohatera.



Mężczyzna zbija z desek kolejne tratwy, lecz zataczający kręgi wokół wyspy, gigantyczny żółw z jakiegoś powodu nie chce, by rozbitek wrócił do cywilizacji. Gdy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o metaforę ludzkiego życia. Widzów, którzy dadzą filmowi szansę, czeka nie tylko estetyczna uczta, ale też zaskakująca, fabularna wolta. Mój redakcyjny kolega twierdzi, że rozbija ona "Czerwonego żółwia" na dwa filmy. Według mnie pozostaje naturalnym rozwinięciem linii narracyjnej, w której wielki gad symbolizuje nasze zobowiązania wobec natury, innych ludzi oraz, mówiąc niezbyt poetycko, całej puli genów.



Efektowna i zarazem oszczędna "kreska" jest efektem artystycznego kompromisu dwóch światów. Rysowana ręcznie na tablecie graficznym (jedynie tytułowy żółw jest owocem komputerowej animacji) nadaje nowe znaczenie frazie o połączeniu tradycji z nowoczesnością. I nawet widzowie, którzy spodziewają się po Studiu Ghibli stylistycznych szaleństw, docenią jej elegancję. A przede wszystkim – precyzję, z jaką ilustruje historię dojrzewania, wychodzenia z kokonu egoizmu i brania odpowiedzialności za swoje życie.
1 10
Moja ocena:
8
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones