Recenzja filmu

Dziki (1953)
Laslo Benedek
Mary Murphy
Lee Marvin

Wielki mały klasyk

Kiedy dowiedziałem się, że "Dziki" ma być w telewizji, nie mogłem się doczekać, aż go wreszcie obejrzę. Nieraz natykałem się na ten tytuł, czytając lub słuchając o Marlonie Brando. Zasiadłem do
Kiedy dowiedziałem się, że "Dziki" ma być w telewizji, nie mogłem się doczekać, aż go wreszcie obejrzę. Nieraz natykałem się na ten tytuł, czytając lub słuchając o Marlonie Brando. Zasiadłem do filmu i... rozczarowałem się. Tyle się słyszało, że to bardzo dobry film, na który warto poświęcić czas ze względu na fabułę i grę aktorską. Tymczasem okazało się, że film próbę czasu zakończył dawno temu.

Sam początek jest świetny: grupa harleyowców przyjeżdża do jakiegoś małego miasteczka i zaczyna rozrabiać, uniemożliwiając przeprowadzenie wyścigów. Kiedy wszyscy z Johnnym (Brando) na czele ruszają do następnej mieściny, akcja zaczyna się sypać.

Fabuła wydaje się dość prosta, nawet jak na lata pięćdziesiąte. Młodzi i gniewni jadą na swych wielkich motorach terroryzować świat, a w tym czasie ich lider przechodzi wewnętrzną przemianę spowodowaną miłością. Osobiście nie mam nic przeciwko prostocie, jednak jeśli spojrzy się na inne aspekty filmu, to wychodzi mało interesująca mieszanina ganianiny i hałasu. Wystarczy spojrzeć na postać Chino (genialny Lee Marvin, który jako jedyny porządnie zagrał swą rolę), który według wszelkich opisów jest "psychopatycznym rywalem"  Johnny'ego, stojącym mu na drodze do szczęścia - zamiast tego tylko błaznuje. Czyżby reżyser o czymś zapomniał?

Pierwsze, co razi, to zachowanie tak zwanych (przez dystrybutora) młodych gniewnych, którzy zamiast terroryzować miasteczko (jak było w pierwowzorze), stają się jedynie irytującymi i hałasującymi wrzodami na tyłku miasta i mieszkańców. Swym zachowaniem przypominają raczej małe dzieci, które pierwszy raz spróbowały alkoholu i szaleją z podniecenia. Jeżdżą głównie na motorach albo siedzą w barze z piwem. Nawet ich rozróba gdzieś tam, prawie że na końcu filmu, nie oddaje tego, co wydarzyło się w 1947 w miasteczku Hollister (na podstawie tych wydarzeń Frank Rooney napisał książkę, będącą źródłem dla twórców filmu).

Nie pomaga wcale główny bohater, mimo iż wcieliła się w niego legenda kina. Przez cały film Marlon Brando ma praktycznie ten sam wyraz twarzy, jakby nie umiał nic więc z siebie wydobyć. Oglądając go, widziałem zbitego albo przynajmniej zagubionego psa, smutnego i żałosnego wręcz. Gdzie ten z "piekła rodem" przywódca gangu motocyklowego? Nic też nie widać po nim tej przemiany, którą rzekomo przechodzi - dopiero na sam koniec film, widz dowie się, czy metamorfoza zaszła czy nie. Zresztą nawet z głosu nie pasuje do tej roli. W tym filmie tylko widać jak daleko było wtedy Marlonowi do umiejętności aktorskich, za które go tak ceniono i chwalono. Tylko wyżej wspomniany Lee Marvin pokazał klasę jako aktor, jednak jego rolę zdegradowano do roli błazna. Natomiast Mary Murphy również nie dała z siebie wszystkiego. Do póki się nie odzywała nie wiadomo było, co myśli o Johnnym, a nawet wtedy nie powiedziała nic ciekawego.

Generalnie film źle zgrany i jeszcze gorzej zagrany.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Johnny i jego Black Rebels Motorcycle Club jadą od jednego kalifornijskiego miasteczka do następnego, a... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones