Recenzja filmu

Dziwne dni (1995)
Kathryn Bigelow
Ralph Fiennes
Angela Bassett

Nie należy się niczemu dziwić

Nadejście nowego tysiąclecia witane było pod koniec XX wieku z dużą dozą rezerwy, czy wręcz lęku, które bardziej przywodzić na myśl mogły średniowieczne czasy ciemnoty i zabobonu niż światłą myśl
Nadejście nowego tysiąclecia witane było pod koniec XX wieku z dużą dozą rezerwy, czy wręcz lęku, które bardziej przywodzić na myśl mogły średniowieczne czasy ciemnoty i zabobonu niż światłą myśl epoki niepohamowanego rozwoju techniki. Większość pamięta jeszcze apokaliptyczne wizje, jakie snuto w związku z budzącą niepokój datą 2000. Tego typu nastroje to idealna pożywka dla kina science fiction, gdzie, odpowiednio podrasowane, mogą służyć albo jako przestroga albo bardziej abstrakcyjny wentyl bezpieczeństwa. Swoje dziesięć groszy do tematu millenium postanowił dorzucić również James Cameron, który za pośrednictwem swojej eks, Kathryn Bigelow, zaprezentował światu autorską wizję Sylwestra 1999 roku.

Dlaczego pan Cameron nie zdecydował się samemu zrealizować własnego scenariusza? Oglądając "Dziwne dni", można dojść do wniosku, że  przyszły "king of the world" zwyczajnie nie uważał swej historii za wystarczająco obiecujący materiał na hit. W swych kalkulacjach zresztą się nie pomylił, bowiem obraz Bigelow spotkał się z raczej obojętnym przyjęciem ze strony widzów i krytyki. Wizja świata bliskiej przyszłości, nie jest tak brawurowa, jak ma to miejsce u większości przedstawicieli gatunku, główna innowacja polega tu na wprowadzeniu nowej dekadenckiej "używki", która posłużyła za spiritus movens dla całej fabuły. Wątek czarnorynkowych materiałów video, które są rejestracją cudzych przeżyć (wliczając w to doznania audiowizualne, zapachowe i dotykowe) bynajmniej nie należy do odkrywczych, bliźniacza tematyka była podstawą "Burzy mózgów" z 1983. Dobudowany zaś do tego wątek kryminalno-romansowy oparty został w głównej mierze na schematach i kliszach.

Jednocześnie jednak, przyjąwszy już, że "Dziwne dni" to jedynie odrzut "łaskawcy", któremu marzył się bombastyczny harlequin na 11 statuetek, nie można im odmówić pewnych, całkiem zresztą licznych, atutów oraz siły oddziaływania. Śmiem twierdzić, że w rękach samego pomysłodawcy projekt zamieniłby się prawdopodobnie w przeszarżowany, efekciarski blockbuster. Bigelow odpuściła sobie widowiskowe tricki, stawiając przede wszystkim na klimat i postaci. Los Angeles AD 1999 to mroczny tygiel, pełen brudu i przemocy. Poruszający się po nim Lenny Nero, upozowany został na chandlerowskiego z ducha, cynicznego bohatera, który pogrążywszy się w rozpaczy po odejściu ukochanej, odnalazł powołanie jako handlarz "haju" przyszłości. Dekoracje standardowe i, moim zdaniem, słusznie wyjałowione z "kosmicznych" dodatków pokroju latających samochodów i laserowych broni, które to atrakcje równie dobrze mogą wypaść efektownie ("Blade Runner"), jak i narazić całą opowieść na śmieszność, zwłaszcza kiedy się "przedobrzy" (tu niezliczone ilości przykładów). Znacznie ciekawsza jest tu atmosfera schyłku, niż pędząca naprzód akcja. Tej drugiej zresztą wcale nie brakuje, dwuipółgodzinna podróż przez ogarniętą chaosem metropolię utrzymuje wyśmienite tempo, na nudę nie można narzekać. Bo jeśli coś rzeczywiście przeszkadza w filmie Bigelow, to właśnie płycizny scenariusza, które reżyserka stara się ukrywać pod osłoną formy. Raz wychodzi to lepiej, kiedy indziej już gorzej.

Od strony obsady powodów do narzekań nie ma, zwłaszcza jeśli ktoś wychował się na kinie lat 90. Wśród nazwisk bowiem prawdziwa śmietanka: Ralph Fiennes, "urodzony psychol" Tom Sizemore, Juliette Lewis, Michael Wincott, Vincent D'Onofrio oraz Angela Bassett. Niektórzy pośród nich mocno już przyblakli na firmamencie, inni trzymają się nadal nieźle, tutaj sprawują się porządnie, w większości udanie dopasowani do charakterologicznych typów. O soundtracku wypada mi jedynie powiedzieć tyle, że w swym eklektyzmie (przekrój ówczesnych mód, łączący hard rock i industrial z murzyńskimi klimatami "gangsta") zdaje egzamin.

Po powyższym wyszczególnieniu plusów i minusów łatwo można dojść do wniosku: mdła recenzja, mdły film. "Dziwne dni" to tego rodzaju produkcja, którą trudno byłoby w przekonujący, rzeczowy sposób "wybronić", a jednak sympatia jej względem nie jest czymś ciężkim do wyobrażenia. Sam przepadam za tym filmem, jednocześnie będąc świadom ogromu jego wad. Rzecz zapewne w tym, że na takim właśnie kinie się wychowałem. I tak jak "Prawdziwe kłamstwa" obejrzę zapewne jeszcze nie raz, tak nie wiem, jakiej groźby trzeba by było na mnie użyć, bym kiedykolwiek powrócił do "Avatara". I tak jak "Dziwne dni" będą zawsze miały miejsce na mojej półce, tak zapewne zabraknie go dla "Hurt Lockera".
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Czy kobieta może zrobić męski film? Czy kobieta może zrobić kino ociekające cyberpunkiem w najlepszym... czytaj więcej
W latach osiemdziesiątych, kiedy wielkie emocje wywoływał "Kosmos 1999" - była to bardzo odległa, prawie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones