Recenzja filmu

Get on Up (2014)
Tate Taylor
Chadwick Boseman
Nelsan Ellis

Seksmaszyna, przemoc i religia

Talent miary znacznie większej niż Taylor (autor świetnych "Służących"!), ujawnił kreujący postać Browna Chadwick Boseman. Gdyby nie fenomenalna decyzja castingowa, "Get On Up" byłby jednym z
Mówili o nim Mr. Dynamite. Kiedy wchodził na scenę, rozpalał publiczność do czerwoności. Miał styl, charyzmę i talent. Wiele przeszedł w życiu, na scenie zawsze był seksowny i przebojowy. Miał głos nie do zdarcia i błyskawicznie stał się legendą. W czasie, kiedy Afroamerykanie do utraty tchu walczyli o równouprawnienie, James Brown dokonywał rewolucji w branży muzycznej. Po latach mianowano go ojcem chrzestnym soulu, bluesa i funky. Współcześnie jest najczęściej samplowanym artystą wszech czasów. Wiemy to wszystko, prawda? Fabuła filmu Tate'a Taylora nie wykracza poza to, co pokazał np. Alex Gibney w znakomitym dokumencie "Mr. Dynamite: The Rise of James Brown", który był pokazywany w Konkursie Muzycznym na tegorocznym festiwalu CPH:DOX w Kopenhadze. Oba filmy są bliźniaczo do siebie podobne, elektryzujące, dynamicznie zmontowane, wciągające i oszałamiające ilością wyśmienitej muzyki, na tle której toczą się przedstawione odrobinę zachowawczo losy legendy amerykańskiej muzyki rozrywkowej.



Taylor wykorzystuje możliwości, które daje mu fabuła i ilustruje historie, o których w dokumencie Gibneya mogliśmy tylko usłyszeć. Dotyczą one głównie dzieciństwa Browna i wielu zakulisowych wydarzeń, których nie zapisały klisze aparatów fotograficznych. Jeśli wierzyć dokumentowi, Taylor nie fantazjuje na temat swojego bohatera. "Get On Up" to biopic oparty na faktach, których reżyser nie próbuje naginać w imię podkręcenia filmowej dramaturgii. Ta buduje się sama za sprawą niechronologicznego montażu faktów. Nie dość, że na osobną linię akcji składają się sceny z dzieciństwa muzyka – zrealizowane w poetyce typowej dla filmów opowiadających o amerykańskim południu lat 30. – losy dojrzałego Browna są poszatkowane i dodatkowo ujęte w zbędną klamrę. Autora "Sex Machine" poznajemy, kiedy robi z siebie pośmiewisko w bardzo aseksualnym zielonym dresie. Jeśli Taylorowi zależało na lekkim odbrązowieniu pomnika, mógł raczej zrezygnować z kilku widowiskowych scen koncertowych i zgłębić psychikę muzyka, który zapłacił słoną cenę za sukces, a nie przyklejać mu łatkę szalonego starca.
Reżyser nie wysilił się na tyle, by autentycznie poznać swojego bohatera, bardzo mocno starał się go jednak usprawiedliwiać. Powody stosowania przez Browna przemocy wobec kobiet, o której otoczenie muzyka dobrze wiedziało, zredukował do reakcji na traumy dzieciństwa i wychowanie przez ojca, który potrafił przyłożyć żonie na oczach małego Jamesa i chwilę później zaciągnąć ją do sypialni. Gdybyśmy na podstawie filmu chcieli zrobić Brownowi psychoanalizę, okazałoby się, że muzyk wygrał życie, przekuwając w sukces dramaty, jakie spotykały go w młodości. Dzięki ojcu umiał brać wszystko, czego zapragnął; porzucony przez matkę i długo zdany wyłącznie na siebie najlepiej sprawdził się w roli solowego wokalisty. Rytmu nauczył się z kościelnych pieśni, w których szukał ukojenia, a erotyzmem, jakim ociekał każdy jego sceniczny występ, przesiąkł w burdelu, w którym się wychowywał, kiedy porzucił go ojciec. Dużo w tym jednak uproszczeń.



Talent miary znacznie większej niż Taylor (autor świetnych "Służących"!), ujawnił kreujący postać Browna Chadwick Boseman. Gdyby nie fenomenalna decyzja castingowa, "Get On Up" byłby jednym z wielu klasycznych biograficznych filmów, które bardzo dobrze się ogląda, ale szybko zapomina. Boseman odnalazł się w skórze Browna jak ryba w wodzie. Doskonale oddał na ekranie jego gesty, mimikę czy legendarny mashed-potato-dance, który był dla Browna charakterystyczny tak jak krok księżycowy dla Michaela Jacksona. Boseman wniósł w film Taylora jakość, styl i energię, jakiej "Get On Up" potrzebował, by oddać aurę i klimat muzyki artysty. Zabrakło za to atmosfery typowej dla przełomu lat 60. i 70. Rewolta w filmie Taylora ma miejsce tylko na scenie. W kontrze do fabuły dokument Gibneya dosyć szczegółowo pokazuje oddźwięk, jaki na afroamerykańskiej mniejszości miała szanowana przez rząd społeczno-polityczna działalność Browna. Taylor poprzestaje na nawiązywaniu do najbardziej spektakularnych momentów, wśród których prym wiedzie oczywiście pamiętny koncert po śmierci doktora Kinga w Bostonie. Żadna z tych rzeczy nie zmienia jednak faktu, że film ogląda świetnie – zwłaszcza jeśli nie zna się biografii Browna bądź nie wymaga więcej, niż oferować może filmowa ilustracja artykułu z anglojęzycznej Wikipedii.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik '86. Ukończyła filmoznawstwo na UJ, dziennikarka, krytyczka filmowa, programerka Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Jako wolny strzelec współpracuje z portalami Filmweb.pl, Dwutygodnik.com i... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Filmowe biografie, chociaż opowiadają o autentycznych postaciach i wydarzeniach, muszą dopasowywać się do... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones