Recenzja filmu

Green Lantern (2011)
Martin Campbell
Ryan Reynolds
Blake Lively

Najciemniej pod latarnią

"Green Lantern" to jedna ze sztandarowych serii komiksowych wydawnictwa DC Comics. Jej prapoczątki sięgają czasów II Wojny Światowej, kiedy to idea po raz pierwszy zaistniała na kartach "All
"Green Lantern" to jedna ze sztandarowych serii komiksowych wydawnictwa DC Comics. Jej prapoczątki sięgają czasów II Wojny Światowej, kiedy to idea po raz pierwszy zaistniała na kartach "All American Comics". W czasach, gdy przygody rysunkowych superbohaterów są ekranizowane równie chętnie, co często, trafienie do filmu "Zielonej latarni" było tylko kwestią czasu. Za kamerą stanął sprawdzony hollywoodzki wyrobnik Martin Campbell ("GoldenEye"), do głównych ról zaangażowano kilka znanych nazwisk i dorzucono przepisową ilość efektów specjalnych. Producenci mogli już zacierać ręce: kolejny sukces osiągnięty małym kosztem murowany.

Historia tyczy się niejakiego Hala Jordana, który z dnia na dzień z asa lotnictwa przeistacza się w stróża porządku we wszechświecie. Dołącza do elitarnego korpusu odzianych w zieleń stróżów kosmosu, by ratować galaktykę (czyt. Amerykę) i odzyskać miłość ukochanej sprzed lat, która obecnie uważa go za nieodpowiedzialnego bufona...

Patrząc na nieskażoną pozorami myślenia facjatę Ryana Reynoldsa, trudno jej się dziwić, że ma takie, a nie inne zdanie o swym niegdysiejszym kochanku. Tak, Reynolds to pierwszy poważny mankament, jaki rzuca się w oczy w trakcie oglądania obrazu Campbella. Gość, który karierę zrobił, grając w tak "ambitnych" propozycjach, jak "Wieczny student" czy "Zostańmy przyjaciółmi", odznacza się nie tylko nieprzemijającym wyrazem twarzy matoła, ale jest też skończonym aktorskim drewnem. Jego Hal Jordan irytuje i drażni, dając jednocześnie dowód na to, że wybraniec z bożej łaski, może równie dobrze być półgłówkiem.

Zostawmy jednak ten dyktowany tajemniczymi przesłankami "błąd obsadowy". Przecież wcale nie byłoby aż tak źle, gdyby chodziło o samego Reynoldsa. A źle jest w istocie. "Green Lantern" to ni mniej, ni więcej jak tylko hałaśliwy, bezwstydny wykwit twórczej impotencji Hollywood. Brak pomysłów nadrabiany jest coraz większymi ilościami komputerowych fajerwerków. Mają one tutaj funkcję wielozadaniową: ukryć przed widzem brak sensownej fabuły, zatuszować kiepskie aktorstwo, zastąpić napięcie, itd. Wyliczać można by tak w nieskończoność, bowiem twórcy wyraźnie wychodzą z założenia, że nie istnieje taka składowa dzieła filmowego, której nie dałoby się zamienić na efekty specjalne. Tutaj mają one, jakżeby inaczej, kolor zielony, co bez dwóch zdań świadczy o plastycznym wyrafinowaniu twórczej wizji reżysera.

Owa męcząca oczy, urągająca człowieczej inteligencji "popisówa" trwa blisko dwie godziny, zaznaczam więc z góry, że seans przeznaczony jest dla osób wytrzymałych zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Pewną pociechą w tych warunkach może okazać się występ Petera Sarsgaarda w roli demonicznego przeciwnika głównego bohatera. Jest odpowiednio demoniczny i ma całkiem niezłą charakteryzację. Poza tym plusów w zasadzie brak. Ta mechaniczna, infantylna zabawa w wybuchy, fruwanie i przekomarzanie się z dziwolągami z innych planet to jeszcze jeden dowód ciemnoty decydentów z Hollywood. Bo trzeba być naprawdę ociemniałym na umyśle, żeby po sukcesach takich filmów, jak "Mroczny Rycerz" i "Watchmen" jeszcze nie wpaść na to, że ekranowe adaptacje komiksów wcale nie muszą polegać na wciskaniu widowni kitu w myśl zasady "jak złe by nie było, i tak się sprzeda". Nie powiem, że dla imbecyli, bo jakaś malująca stopami historie "z dymkiem" osoba mogłaby się poczuć urażona.
1 10
Moja ocena:
2
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Fani Zielonej Latarni długo czekali na ekranizację swojego ulubionego komiksu. Jednak przykład "Green... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones